Swedseayak2006

Swedseayak2006

Wyprawa na Archipelag Południowy
Szwecja, wrzesień 2006

 

Podziękowania

Dziękujemy naszym rodzinom za wyrozumiałość i cierpliwość, Kubie Radlińskiemu i Marcie Rey za pomysł, zaproszenie, gościnę i okazaną pomoc, oraz Wszystkim, którzy nam pomagali, kibicowali i nie przeszkadzali.

Benek, Bober, Uolly i Max

 


Wstęp

team.jpg

Pomysł wyprawy w ten rejon powstał podczas jednej z rozmów telefonicznych z Kubą. Kuba podczas swojego pobytu w Szwecji mieszkał na jednej z wysp Archipelagu Południowego, niedaleko Goteborga. Codziennie pływał promem z wyspy na wyspę i na stały ląd. Jego opowieści o urokach tego zakątka oraz zaproszenie wraz z deklaracją pomocy na miejscu były dla mnie bardzo zachęcające. Pozostało zebrać ekipę!.. A ekipa w osobach Benka, Uolka, Boberka i mnie zmontowała się szybko. Pomysł był dość egzotyczny. Mieliśmy spore doświadczenie w kajakarstwie nizinnym i górskim, natomiast nikt z nas nigdy nie pływał w kajakach morskich na otwartym morzu. Również zjawiska występujące na morzu czy oceanie były dla nas wyzwaniem. Duże odległości pomiędzy wyspami i stałym lądem, silny wiatr, zmienna i duża fala, prądy morskie, szybka zmiana pogody, brak słodkiej wody oraz współdzielenie szlaków żeglownych z innymi użytkownikami jak tankowce, potężne promy, szybkie łodzie motorowe czy żaglówki były czymś nowym. Pozostało wyznaczyć termin, zorganizować ok. 10 dni wolnego oraz przygotować sprzęt. Termin wyprawy został określony na 8-17 wrzesień 2006. Na pogodę nie mieliśmy wpływu, choć wiedzieliśmy, że w tym okresie jest bardzo kapryśna i deszczowa. Postanowiliśmy zabrać ciepłe rzeczy do pływania, te stosowane w kajakarstwie górskim (pianki, wodoszczelne kurtki, rękawiczki neoprenowe itp.). Również prowiant w postaci gotowych zestawów jak zupki czy gotowe dania w słoikach (będące również sporym wyzwaniem dla naszych żołądków) postanowiliśmy zabrać z Polski. Raz, że taniej, dwa – na miejscu nie będziemy mieli czasu na robienie zakupów. Tę część operacji przygotowawczej wziął na siebie Uolek i Benek.
Każdy z uczestników we własnym zakresie zorganizował sobie urlop jak i przepustkę od rodziny. Finalnie plan wyprawy wyglądał tak, że mieliśmy wyruszyć w piątek 8 września o 18:00 (żeby zdążyć na prom o 8:00). Na miejscu mieliśmy się zameldować późnym popołudniem. Na niedzielę było zaplanowane zwiedzanie Goteborga, a popołudniem odbiór kajaków. Na podbój archipelagu mieliśmy wyruszyć w poniedziałek rano. Ponieważ Kuba z Martą mogli do nas dołączyć tylko na jeden dzień i to we środę, więc musieliśmy dostosować plan eksploracji tak, abyśmy mogli ten dzień spędzić razem. Pływanie miało trwać do piątku wieczorem. W sobotę rano mieliśmy wracać do Polski. Musieliśmy zdążyć na prom o 13:00. W Krakowie mieliśmy być w niedzielę nad ranem, tak aby załapać się jeszcze na kilka godzin snu. Przecież w poniedziałek musieliśmy być w pracy świezi, pogodni, wypoczęci i tryskający energią (przynajmniej z pozoru). Na szczęście bywają takie dni, kiedy można odpocząć w robocie…
Ktoś może zapytać, po co to robimy, przecież każdy dzień to same niewygody. Długa podróż, przerzucanie mnóstwa sprzętu, komary, meduzy, wilgoć, zimno i gorąco, niewygodne spanie, zagadkowe jedzenie itd. Benek potrafił to wszystko wyjaśnić swoim autorskim stwierdzeniem: „Bo lubimy ten rodzaj zmęczenia”

Max

 


Dzień: 1 – Piątek

Dzień: 1 – Piątek

8 września 2006

No i w końcu zaczęliśmy się pakować. Mieliśmy obawy, czy wszystko się zmieści. „Na oko” wyglądało to źle, ale jak się dopieściło i zoptymalizowało wykorzystanie przestrzeni ładunkowej, to się i zmieściło! Przed samym wyjazdem Uolly zaserwował spagetti i kawusię z małym co-nieco. Tak więc wyjazd, który miał się rozpocząć o 18:00 opóźnił się troszeczkę. Ale warto było.
Nasze żony dały nam przepustkę. Negocjacje były prowadzone indywidualnie i szczegóły pozostają tajemnicą każdego z uczestników. A więc klamka zapadła! Zostawiliśmy w Krakowie wszystko co ważne i co mogło poczekać.
Spakowaliśmy całe żarełko oraz „skrzynię nr 5” . Żarełka okazało się fakt faktem za dużo i każdy wrócił z nadmiarem kilogramów. A zawartość skrzyni numer 5 była poważnie niedoszacowana – większość poszło w pierwszy dzień.
Na pierwszego kierowcę dał się wrobić Uolly, a reszta wolna zamieniła się w degustatorów miejscowych trunków – szczególnym upodobaniem darząc kolor pomarańczowy.
Pomimo wcześniejszych analiz i szczegółowych wydruków, według których mieliśmy wsiąść na prom w Sassnitz, Max zrobił nam wycieczkę przez ROSTOCK. Mogliśmy tutaj wsiąść na prom, ale mieliśmy spory zapas czasu. Prom z Sassnitz startował o tej samej godzinie, a ten płynął o 2 godziny dłużej. Cena promu z Rostock była o 10 euro większa, a do Sassnitz było ok. 100km. No cóż, jak sobie fundnął wycieczkę, to niech prowadzi. Sam nie wiedział, że lubi podróżować i że będzie miał kilka pamiątek. Teraz ma z tej okolicy parę fajnych fotek, które obecnie znajdują się w archiwach DEUTSCHE POLIZEI. Max się wściekał, że tak z zaskoczenia i że nie zdążył sobie poprawić fryzury! Czekamy na nie z niecierpliwością!


Dzień: 2 – Sobota

Dzień: 2 – Sobota

9 września 2006

Bladym świtem dotarliśmy do Sassnitz. Tu czekaliśmy na przeprawę do Szwecji. Na szczęście TRAVEL SHOP na przystani, gdzie dokonaliśmy dalszych zakupów do „skrzyni nr 5”, pomógł nam przeczekać 2 godziny do odpłynięcia. Prom był wcześniej i mieliśmy okazję widzieć ile się do niego mieści. Na dolny, najniższy pokład wjechało kilka składów pociągów, na wyższy samochody osobowe i TIR’y. Dwa pokłady najwyższe przewidziane były dla pasażerów. Na promie były miłe „poczekalnie”, gdzie było można zjeść swój prowiant, obejrzeć film, przespać się w „siedzącej sypialni”, wejść na pokład widokowy, zaliczyć restaurację i sklepik wolnocłowy. Pomimo tylu atrakcji, atmosfera była senna i podróż do Trelleborga minęła pod znakiem drzemki.
Około południa dopłynęliśmy do TRELLEBORGA. Pozostało jeszcze 300 km. wzdłuż wybrzeża. Pomimo że do Goteborga była praktycznie cały czas autostrada, zajęło nam to pewien czas ze względu na drakońskie ograniczenia prędkości i pogańskie mandaty. Tym razem Max nie dał szansy szwedzkim radarom. Dojechaliśmy do Goteborga z kompletem punktów. Ponieważ jadąc mieliśmy ochotę na kawę z ekspresu, postanowiliśmy zrobić sobie małą przerwę przy pierwszej napotkanej stacji z restauracją. Za pierwszym razem zjechaliśmy za drogowskazem, lecz nagle droga się skończyła skrzyżowaniem. Zawróciliśmy. Przy następnej stacji o mało się udało. Była restauracja, lecz w tu serwowali kawę z ekspresu przelewowego a przy ciśnieniowym wisiała kartka, że właśnie się zepsuł. My chcieliśmy z ciśnieniowego. Pojechaliśmy dalej. Przy następnej stacji też była restauracja. Tu też na ekspresie ciśnieniowym wisiała znajoma kartka… Kawa z ekspresu przelewowego smakowała nieźle i tyle samo kosztowała. To był pierwszy namacalny znak, że byliśmy w Szwecji.
wyspa_multi.jpgZ Kubą i Martą umówiliśmy się kilka kilometrów przed Goteborgiem na parkingu z informacją turystyczną. Gdy dotarliśmy na miejsce, musieliśmy poczekać. Chwilę później pojawili się nasi Gospodarze. Z tego miejsca podróżowaliśmy już razem do przeprawy promowej na wyspę KÖPSTADSÖ. Tam mieliśmy mieć naszą bazę wypadową na archipelagu.
Okazało się, co było dla nas zaskoczeniem, że na wyspach nie ma ruchu samochodowego i wszytko należy transportować ręcznie lub za pomocą różnych wymyślnych pojazdów napędzanych siłą ludzkich lub zwierzęcych mięśni. Pierwsze miejsce lokalnej listy przebojów niezmiennie od kilku lat okupują TACZKI. Teoretyczny egzamin z prowadzenia zdaliśmy na promie.
Sama wyspa zrobiła na nas duże wrażenie. Skalista 1,5 km na 1km., zamieszkała na stałe przez 86 mieszkańców, 2 melexy, 100 taczek i 120 łódek. Domki jak dla Troli, małe, barwne, przyklejone do skał. 2 porty , jeden do którego przybijają promy i drugi gościnny, z którego rozpoczynaliśmy nasze wypady .
Zwiedzanie wyspy ze względu na jej rozmiary zajęło nam chwilę a i tak zgubiliśmy Boberka (Bob twierdzi, że to my zaginęliśmy). Ciekawe co się będzie działo na morzu?!!.
Również zachwyciła nas kolorystyka widzianych krajobrazów, panujący spokój i „luz”. W porcie znajdowała się skarbonka do której należało wrzucić 80 koron za cumowanie. Nikt tego nie sprawdzał, a mimo to każdy kto cumował szedł do skarbonki i uiszczał stosowną opłatę. Sama skarbonka pomimo że leciwa, nie nosiła śladów prób nieautoryzowanego otwierania.
Wreszcie, gdy sprzęt był już przetransportowany do naszej „bazy”, nadszedł czas na upragniony prysznic. Później była kolacja powitalna i nocne Polaków rozmowy, które trwały do późna. Był wreszcie czas podsumować ostatnie kilkanaście godzin. Każdego z nas urzekła ta okolica, która nijak pasowała do tego, co sobie wyobrażaliśmy. Głównie za sprawą pogody. Szwecja przywitała nas piękną, niemal bezchmurną pogodą. Jedynie wiatr dawał się we znaki. Przed nami była niedziela i wypad do Goteborga. Po południu musieliśmy odebrać kajaki. Pora było iść spać.

 


Dzień: 3 – Niedziela

Dzień: 3 – Niedziela

10 września 2006

Ciężko jest wstać, gdy ma się nadrobić dodatkowe kilkanaście godzin snu i pozbyć się ogólnie ogarniającego zmęczenia. Jednak wstaliśmy. Pogoda była jak z bajki. Poranna toaleta i śniadanko. Gdy tak sobie jedliśmy, nagle nasz plan się mocno skomplikował. Marta wzięła rozkład kursowania promów i … nasz prom właśnie sobie odpływał. Następny był za półtorej godziny. W ten oto sposób musieliśmy przyjąć do wiadomości dwie prawdy. Pierwsza, to to, że na wyspach rytm życia wyznacza pływający prom. Druga, to to, że na zwiedzanie Goteborga mieliśmy ok. 2 godzin mniej, czyli niecałe 3 godziny. Trochę mało, ale trzeba było zdążyć na prom płynący na STYRSÖ, gdzie mieliśmy odebrać kajaki. I jeszcze będziemy musieli tachać nasze bety do pływania, bo nie było czasu się po nie wrócić. Ach te promy!
Ciekawie rozwiązana była komunikacja miejska. W jej ramach można było się poruszać zarówno promami jak i tramwajami. I może czymś innym, ale tego nie sprawdziliśmy. Bilet po skasowaniu uprawniał do 1,5 godzinnej wycieczki. Później należało skasować go na dalsze 1,5 godziny. Szczególnie bolało, gdy mieliśmy do przejechania 2-3 przystanki. Wychodziło bardzo drogo.
niedziela_multi.jpgO samym Goteborgu niewiele możemy powiedzieć. Zwiedziliśmy kościół, później pojechaliśmy tramwajem do starej części miasta. Tutaj w zasadzie była jedna „stara” ulica „Haga Nygata”. Tu było można „spotkać” stare, drewniane domy, które jako jedyne nie zostały zburzone po jednym z pożarów miasta. Chcieliśmy kupić jakieś pamiątki, lecz niewiele można było zdziałać. Nie było żadnych straganików czy sklepików z pamiątkami. Przez okna wystawowe widzieliśmy jednak co by było do wyboru, gdyby były otwarte. W zasadzie można było wszystko kupić w IKEI w Polsce. Więc sprawa pamiątek została rozwiązana. Nie planowaliśmy już pobytu w żadnym mieście. Zwiedziliśmy kawiarenkę w celu pokrzepienia się. Później powolnym krokiem udaliśmy na tramwaj, który zwiózł nas na przystań promową. Tu wsiedliśmy na prom i popłynęliśmy na STYRSÖ.
img_0838_.jpgNa przystani czekał już na nas jeden z właścicieli wypożyczalni. Szwed ostrzegał nas przed napalonymi Szwedkami a najbardziej kazał się nam wystrzegać są suasic i łań. Jedną Szwedkę nawet widzieliśmy ale niestety okazała się Szwedem. A z daleka było tak fajnie widać.
Swoją drogą bardzo wyluzowany gość – powiedział że jak nie mamy kasy, to możemy zapłacić przelewem z Polski – a jak oddawaliśmy kajaki to go nie było. Jak Max zatelefonował do niego, że jesteśmy, to powiedział, żebyśmy wzięli klucz który znajduje się pod cegłówką i żeby trochę umyć kajaki i powiesić na stojakach. Gdy doszło do negocjacji ceny, w równie wyluzowany sposób zaproponował symboliczny, kilkuprocentowy rabat. Nasze oburzenie nieco mu tego luzu odjęło i dalej już poszło mniej więcej po naszej myśli. Wniosek jest jeden – warto się targować, warto się do takich targów przygotować zarówno aktorsko jak i merytorycznie!
Przepytaliśmy go trochę na temat tego archipelagu. Okazało się, że jeszcze siedem lat temu teren był niedostępny dla turystów. Grasowała tutaj armia. Teraz można było pływać po całym akwenie za wyjątkiem jednej wyspy, gdzie nie wolno było dobijać do brzegu.
Każdy z nas ocenił sytuację i przystąpił do swojego „rumaka”. Benek i Uolek przywdziali ciężki sprzęt spodziewając się najgorszego. Bober z Maxem ubrali się trochę lżej. Najbardziej jednak byliśmy napaleni na pływanie. Kajaki okazały się bardzo szybkie, niestety mało zwrotne i chybotliwe jak cholera. Po kilku próbach panowie w ciężkim sprzęcie pływającym postanowili trochę wyluzować i zrzucili z siebie kilka ciuchów. Kursujące promy dostarczyły nam nowej atrakcji. Nasze pierwsze starcie z falą wywołaną przez przepływający (raczej pędzący) prom każdy okupił chwilami niepewności i delikatnego strachu, ale i zachwytem nad tzw. surfem na fali. Również nawigacja między wyspami, jak się okazało, nie była rzeczą prostą. Można było się zgubić nawet między dwoma sąsiadującymi wyspami!
Ponieważ dystans pomiędzy STYRSÖ a KÖPSTADSÖ nie był duży, przepłynęliśmy go szybko. I było nam mało. Na pomoście portu czekali już na nas Kuba z Martą. Bober postanowił sprawdzić jak się robi eskimoski. Wywrócił się i… „Samo wstaje!!!!” – usłyszeliśmy radosny okrzyk Boberka – „Jest tak łatwo, że zrobię na rękach!”. Próbował kilka razy, był bliski, ale niestety pokonała go grawitacja. Był tak zawzięty, że postanowił, że codziennie będzie próbował, aż zrobi. Bober jest twardy!
Eskimoski również próbowali z powodzeniem Benek i Max. Tylko Uolly już przebrany i w ciepłej czapeczce przyglądał się z pomostu wyczynom kolegów.
Ten dzień powoli dobiegał końca. Ale zaczynał się wieczór, a wraz z nim impreza integracyjna – zawsze jest lepiej bardziej się zintegrować niż mniej! W jej trakcie próbowaliśmy ułożyć plan na pierwsze dwa dni pływania z takim zaangażowaniem, że przy tych planach troszkę nas poniosło i niemal wypiliśmy całą zawartość skrzyni nr 5.


Dzień: 4 – Poniedziałek

Dzień: 4 – Poniedziałek

11 września 2006

Poniedziałkowy poranek był ciężki. Powoli zaczął się nam udzielać szwedzki luz. Wszystko da się wtedy wytłumaczyć i w locie zaplanować lepiej. Tak więc wstaliśmy nieco później, zwłaszcza że impreza integracyjna przeciągnęła się odrobinkę. Ponadto Max źle zniósł gwałtowną zmianę diety i wyglądał intrygująco. Dopiero po kilku przegranych walkach z żołądkiem, zaczął wracać do rzeczywistości. Ale już świtem, około 12.00 zaczęliśmy pakowanie sprzętu na 2-dniowy wypad w nieznane. Nic się nie chciało zmieścić i nie wiedzieliśmy co gdzie spakować. Interesująco wypadł eksperyment polegający na włożeniu namiotu z rurkami do luku bagażowego. Wyglądało, że będzie kicha, jednak po chwili znalazło się rozwiązanie. Max’a kajak miał najdłuższe otwory, więc padło, że namiot będzie u niego. Się zgodził. Pracowicie spakowane worki musiały zostać rozpakowane, bo jak pokazało życie, najlepiej się je pakuje jak są już w kajaku. Oczywiście nie było mowy, żeby je potem wyjąć bez „poluzowania” zawartości. Słodką wodę mieliśmy w butelkach półtora i pięciolitrowych. O ile z małymi nie było kłopotu, o tyle te większe nie były specjalnie ustawne. Każdy więc spakował je tak, aby zajmowały jak najmniej miejsca, a więc albo na rufę albo na dziób. Gdy doszło do pakowania garów i jedzenia, okazało się, że i one są wielce uciążliwe w pakowaniu. Gdyby były z gumy… Niestety, nie były.
Bober przyjął dzielnie na swoją pierś obowiązek wożenia garów, a Max chciał wypróbować swoją beczkę, więc zostały spakowane do niej pozostałe rzeczy. Te, które się nie załapały na ten etap pakowania, trafiły w tzw. inteligentne miejsca, czyli takie, gdzie ewentualnie należy się ich spodziewać. Cukier właśnie do nich należał.
Po około godzinnych zmaganiach logistycznych i optymalizacji załadunku, byliśmy prawie gotowi. Podczas poprzedniego wieczoru pracowicie ustaliliśmy, że dzisiaj definitywnie zadecydujemy gdzie płyniemy i czy w ogóle płyniemy. Tak więc pogoda nam sprzyjała, mieliśmy dobry czas (była dopiero 13:00), więc „el Komendante” zadecydował, że… płyniemy! I to na zachód a potem na południe. Jako cel wybrał wyspę Toro. Marta, która dzielnie nam towarzyszyła, pożegnała nas jak bohaterów.
Ruszyliśmy! I… i okazało się, że jest inaczej niż w pustych kajakach. Teraz były bardziej ociężałe, jeszcze mniej sterowne, a jak ktoś sobie je nierówno spakował, to miał stały skręt w jedną stronę. Doprowadzało to do szału, zwłaszcza jak dostawało się boczny wiatr. Utrzymanie stałego kierunku wymagało nierównomiernej i nierytmicznej pracy rąk.
Tyle co wypłynęliśmy, zaczęły nas urzekać na nowo przepiękne krajobrazy. Malownicze drewniane domki pomalowane na rdzawy kolor, białe okiennice, maszty żaglówek zacumowanych w portach, błękitne niebo i ciepłe słońce, krystaliczna woda i barwne skały stanowiły niesamowitą mieszankę.
Po niecałej godzinie postanowiliśmy zrobić postój. Jak szwedzki luz to luz. Nigdy nie zaszkodzi dodatkowo rozprostować kości. Tutaj Benek znalazł meduzę i rozgwiazdę. Myślał, że martwe. Myślal… Jak gwiazda, to tylko jedno skojarzenie przyszło mu do głowy. Chyba nikt byłych działaczy nie miał tak ekologicznej czapki.
Wkrótce ruszyliśmy dalej. Ponieważ każdy już skonsumował dodatkowy posiłek energetyzujący w postaci batona, a głód zaczynał dawać o sobie znać, więc teraz naszym celem stał się postój z przerwą na konkretny posiłek. Warunki były rewelacyjne. Wiał nam delikatny wiaterek, fali prawie nie było a twarze nasze zdradzały subtelną ekstazę – czysta przyjemność! W końcu dotarliśmy do ostatniej zachodniej wyspy archipelagu. Stąd już tylko otwarte morze. My skierowaliśmy się na południe. Intrygowała nas taka głęboka zatoka na wyspie Stora Ravholmen. Tam postanowiliśmy spożyć późny lunch. Okazało się, że miejsce było idealne. Co prawda po drodze mijaliśmy tabliczki z informacją, że jest to teren wojskowy, ale sądząc po zaangażowanej korozji, nie wierzyliśmy w wiarygodność ich przekazu. Na wyspie nie było nikogo. Jedynie bunkier na szczycie, rozlatujący się barak oraz spakowany w torbę uszkodzony namiot ogrodowy o skomplikowanej procedurze rozkładania zdradzały, że bywali tu ludzie.
Była 15:00. Na szczęście przygotowywaniem jedzenia zajmowała się ta „lepsza wachta” w składzie: Łolek&Bober. Wzmiankę o tej lepszej wachcie zasugerował Uolly. Faktycznie, była lepsza od tej gorszej. Jej wyczyny zostawały najdłużej w pamięci, dłużej żołądek miał co robić, czyli była bardziej wydajna. Wtedy przygotowała nam wykwintną zupkę z prochu oraz pomarańczowe pulpety. Stara prawda mówi, że głód potrafi przyćmić najbardziej wyszukane gusta. W normalnej sytuacji, każdy by się zastanowił czy jest może coś innego do jedzenia. Jednak w tamtej chwili, nie było nic lepszego nad to, co zaserwowała nam ta „lepsza wachta”. Pulpetami w sosie pomidorowym odbijało się nam jeszcze następnego dnia.
Sama wyspa była wręcz idealna na biwak. Dużą jej część stanowiła łąka otoczona skałami chroniącymi przed wiatrem oraz łagodne, piaszczyste zejście do wody. W najwyższym punkcie wyspy był zlokalizowany bunkier. Eksplorował go od środka Benek. Wymagało to od niego sporego samozaparcia, ponieważ pomimo że nie był już odwiedzany przez ludzi, ślady częstych i regularnych odwiedzin pozostawiały zwierzęta! Sam bunkier był tylko klocem stalowo-betonowym wkomponowanym w skałę, lecz pozbawionym jakiegokolwiek wyposażenia. Z tego miejsca roztaczał się zachwycający widok. Na zachód morze po horyzont, dalej na północ i wschód aż na południe roztaczał się krajobraz archipelagu: wyspy, wysepki, wypryski skalne i stały ląd oświetlane południowym słońcem. Dodatkowo smaczku dodawały leniwie płynące do portu w Goteborgu giganty – tankowce, promy i statki pasażerskie. Z kolei małe żaglówki urozmaicały widok archipelagu. I do tego bezchmurna pogoda! Bomba!
Nadszedł jednak moment, że trzeba było ruszyć dalej. Dochodziła 17:00 a nasz cel nawet nie majaczył na horyzoncie. Po 20:00 zachodziło słońce. Trzeba było się pospieszyć.
Powoli zaczęło zachodzić słońce. Zjedliśmy posiłek, a później zalegliśmy na najwyższej skale w okolicy naszego obozowiska i podziwialiśmy morze, zachód słońca, wschód księżyca w pełni i rozgwieżdżone niebo. Rozmowy były stonowane, adekwatne do poezji chwili. Jednocześnie pielęgnowaliśmy klimat i dopieszczali nasze żołądki balsamem ze skrzyni nr 5.
Płynęliśmy szybko mijając kolejne wysepki. Już nie było czasu na postoje i zachwyty. Każdy na swój sposób musiał się zmierzyć z większym tempem i wysiłkiem. Po naszych minach widać było, że jest jakieś drugie dno powodujące, że rozmowy jakby się mniej kleiły a i uśmiech był cieńszy. Dodatkowo zaczęło delikatnie wiać i pojawiła się długa fala. Wreszcie, po około dwugodzinnym wiosłowaniu dobiliśmy to wyspy Torno. Był to nasz cel. Gdy wysiedliśmy, Benek nieśmiało przyznał, że po tych pulpetach boli go brzuch. Ośmieleni tym wyznaniem pozostali przyznali, że i ich żołądki ciągle wspominają lunch, tylko każdy bał się przyznać do tego, żeby nie wyszło, że pęka i że go dopada choroba morska.
Wyspę dzielił jedynie wąski przesmyk od wyspy Kungso. Nasze miejsce na biwak było fajne, ale Beniu postanowił sprawdzić, czy aby za następną zatoczką nie ma czegoś lepszego. Nie było. Nastąpił samoistny podział ról. Podczas gdy Max z Uollym budowali konstrukcję do rozwieszenia wilgotnych betów, Benek z Boberkiem zdążyli rozbić namiot, przenieść bety i zajęli się szykowaniem posiłku. Może wysi

łkowo nie był to równy podział, ale na pewno koncepcyjnie chłopaki od sznurka napracowali się solidnie.
Powoli zaczęło zachodzić słońce. Zjedliśmy posiłek, a później zalegliśmy na najwyższej skale w okolicy naszego obozowiska i podziwialiśmy morze, zachód słońca, wschód księżyca w pełni i rozgwieżdżone niebo. Rozmowy były stonowane, adekwatne do poezji chwili. Jednocześnie pielęgnowaliśmy klimat i dopieszczali nasze żołądki balsamem ze skrzyni nr 5. To był piękny dzień. Udało się nam zrealizować plan pomimo późnego startu. Jutro wyprawa na atol. Tam podobno są foki. Max koniecznie chce dopłynąć do latarni Tistlarna. Problem polega na tym, że będziemy musieli zapuścić się na otwarte morze. Dużo będzie zależeć od wiatru i fali. Ale to będzie jutro. A tej nocy Benek i Bober postanowili spać pod chmurką. Max z Uollym zajęli czteroosobowy apartament we dwójkę. Wszyscy natychmiast zasnęli.


 

Dzień: 5 – Wtorek

Dzień: 5 – Wtorek

12 września 2006

Poranne słońce zbudziło nas do życia. Bober i Draku spali na zewnątrz owinięci w jakieś nieprzemakalne wynalazki. Na szczęście, bo poranna rosa była obfita i rano mieliśmy zabawę z suszeniem sprzętu. Poranek był rześki ale nie zimny. Po raz kolejny byliśmy mile zaskoczeni szwedzką aura. Tyle że wiało. A to oznaczało, że będzie fala.
Leniwie budził się nasz obóz. Było przed ósmą. Wachta dziarsko przystąpiła do swoich obowiązków, podczas, gdy reszta ekipy przystąpiła do równie ważnych i znaczących zajęć, jak np. brawurowe wykonanie przez Boberka piosenki „Jak dobrze wstać…” w tempie marsza pogrzebowego.
Mieliśmy sporo zapasów jedzeniowych, więc uszczuplaliśmy je bezwstydnie, wyznając zasadę, że lepiej dźwigać w żołądku niż w kajaku. Kupując prowiant na wyjazd, Benio z Uolkiem byli głodni i jak zawsze w takich przypadkach patrzyli na sprawę przez pryzmat swojego apetytu. Do koszyka załadowali lekką ręką „ile wlezie”. Jedzenia nam nie zabrakło, tyle, że nie zawsze wiedzieliśmy gdzie co jest. Tak było z cukrem, który gdzieś był. Wtedy przekonaliśmy się, że kawa słodzona miodem jest do wypicia, aczkolwiek na twarzach smakoszy tego naparu pewnie zarysowałby się grymas pogardy na taki eksperyment.
W czasie, gdy wachta sprzątała po śniadaniu, Uolek z Boberkiem poszli zwiedzić wyspę. W najwyższym jej punkcie stał zabetonowany bunkier. Z tego też miejsca rozciągał się wspaniały widok: na południe – atol do którego zamierzamy dopłynąć i dalej na otwarte morze z latarnią w tle, na północ z panoramą archipelagu, który wczoraj opływaliśmy.
„Wieje, na falach grzywy. Ten etap będziemy płynąć pod wiatr, a ta latarnia to tak na horyzoncie ledwo… fajnie, kurde, fajnie” – myśl ta kołatała się niespokojnie w ich głowach gdy wracali do obozu.
Zwinęliśmy obóz. Pakowanie było łatwiejsze, bo części rzeczy nie wyjmowaliśmy, więc już były spakowane. Również ubyło jedzenia, bo je zjedliśmy.
Wypłynęliśmy przed jedenastą. Na początku było łatwo, bo płynęliśmy pomiędzy dwoma wyspami i byliśmy osłonięci od wiatru. W tym momencie jeszcze nie wiedzieliśmy jak wygląda zabawa z falami na otwartym morzu (może i dobrze , bo niektórzy z nas mogliby „zdezerterować”). Później, gdy wypłynęliśmy na otwarte morze było trudniej. Wiał wiatr w twarz i fala była niczego sobie. Pierwsza część dzisiejszego etapu to najdalej na południe wysunięta wyspa archipelagu – Tistlarna. Po drodze mieliśmy jeszcze wyspę Kalvholmen, potem archipelag, gdzie podobno miały być foki.
Na Kalvholmen zrobiliśmy sobie chwilę przerwy. Stąd już było widać wyraźniej atol i latarnię na Tistlarnie. Mieliśmy świadomość, że przestrzenie są duże, warunki nie najlepsze a i o pomoc z zewnątrz byłoby trudno. Musieliśmy trzymać się razem, aby w przypadku wywrotki udzielić sobie pomocy. „Kabina” nie byłaby najlepszym pomysłem. Gdyby się nam przytrafiła wywrotka, musimy próbować „eskimoski”, jak się nie uda, to czekać na „dzióbek”. Tylko, że łatwo się mówi. Na nasze szczęście wiatr wiał z południa… W ostateczności prąd zniesie nas z powrotem w stronę którejś z wysp. Mieliśmy jednak nadzieję, że nic takiego się nie stanie. Wsiedliśmy do naszych czerwonych rumaków i skierowaliśmy się dalej na południe, w kierunku atolu.
Te aparaciki to zdjęcia które mogłoby być zrobione podczas płynięcia na atol. Niestety warunki na to nie pozwalały. Nie można mieć wszystkiego. Możemy tylko zdradzić tyle, że podczas tej trasy odbyły się zajęcia terapeutyczne pt. „ Nie taki Wilk straszny”. Wykładowcą był Max a słuchaczem Uolek. Wykład był nudny, ale miał za zadanie zmusić kursanta do wkurzania się na prowadzącego i odwrócić uwagę od otoczenia. W ten oto sposób, po około trzech kwadransach wiosłowania dotarliśmy do jednej z wysp atolu. O ich obecności dużo wcześniej alarmował nasz zmysł węchu. Coś niesamowitego, jaka to była burza zapachów!
Do atolu dopłynęliśmy w komplecie. Trochę bujało. Płynęliśmy pod wiatr i co się później okazało, była to ta łatwiejsza część etapu. Ale zdobyliśmy pierwsze doświadczenia z otwartego morza.
Sama wyspa nie była ciekawa. Na co dzień zamieszkana wyłącznie przez mewy i foki. Nie zachęcała do dłuższego pobytu ze względu na smród i wygląd.
Płynąc, mimowolnie rozdzieliliśmy się na dwa zespoły. Jako pierwsi dopłynęli Benek z Boberkiem. To oni pierwsi zobaczyli to, po co tu płynęliśmy – foki! Wesoło pluskały się w wodzie, a te większe „słonie” leniwie wylegiwały się na skałach. Na nasz widok zsunęły się z gracją do wody. Później, co rusz wystawiały swoje ciekawskie łebki niedaleko naszych kajaków. Trzymały się jednak w bezpiecznej odległości. Max spędził dobre pół godziny, aby je dobrze sfotografować. Jednak były zbyt daleko. Gdy płynęliśmy, pojawiały się bliżej, ale wtedy było trudno wyjąc aparat i zająć się fotografowaniem.
Na horyzoncie majaczyła latarnia i wyspa Tistlarna – obiekt pożądania naszego „El Komendante”. Była jeszcze drugie tyle przed nami.
Gdy Max był zajęty swoim aparacikiem (fotograficznym!) i wzdychał do Tistlarny, reszta w tym czasie… spiskowała. W efekcie było trzech do jednego. „El Komendante” mógł sobie tylko jeszcze raz westchnąć i na tym koniec. Demokracja zadecydowała, że wracamy między wyspy. Dochodziła 13:30. Było późno. Mieliśmy jeszcze trochę wiosłowania. Na koniec zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę. Później wsiedliśmy do naszych morskich rumaków i skierowaliśmy się na północ. Teraz mieliśmy płynąć z wiatrem, powinno było być łatwiej…
Jak się okazało, droga powrotna nie była przyjemna (przynajmniej dla Uolka i Benka). Dopadły ich zawroty głowy a napływające od rufy fale bujały we wszystkie strony. Mieliśmy płynąć zwartym szykiem asekurując się nawzajem. Jednak Benek oddalił się od pozostałych na jakieś 100-150 metrów i płynął samotnie. „Ale zuch” – myślał z uznaniem Uolek, „Walczy sam bo pewnie lubi!”. Później okazało się, że źle rozłożony bagaż na kajaku, napływające z tyłu fale i boczny wiatr umożliwiał Beniowi płyniecie tylko w prawą stronę i musiał się nieźle namęczyć aby trzymać kurs. Przez chwilę był jednak Bohaterem! A co wtedy przeżył? – zapytajcie go sami.
Wcelowaliśmy pomiędzy Kungso a Valo. Tu już było łatwiej. To był koniec przygody z otwartym morzem. Przynajmniej na dzisiaj. Zatrzymaliśmy się na Kungso żeby rozprostować kości i … wykonać kilka telefonów. Niestety, w dobie łączności globalnej, bussiness is everywhere! Kawałek dalej znaleźliśmy zatoczkę z piękną plażą. Szkoda, że tu nie rozbiliśmy się na biwak zeszłej nocy. Było pięknie. I ta piaszczysta plaża!
Dalej płynęliśmy wzdłuż zachodniego wybrzeża Vrango, aż do wyspy Klubbholmen. Tutaj wachta wzorowo przygotowała szybki i ciepły posiłek. „Gorące Kubki” postawiły nas na nogi. Odpoczęliśmy dłuższą chwilę. Stąd to był już luzik. Z najwyższego punktu wyspy widać było most na wyspie STYRSÖ, tam, gdzie wypożyczaliśmy kajaki. Mieliśmy jeszcze 2 godziny płynięcia. Coraz lepiej potrafiliśmy oszacować odległości i dopasować do tego czas płynięcia. Nie gubiliśmy się też między wyspami, a czytanie map szło nam już dużo lepiej, żeby nie powiedzieć świetnie.
Późnym popołudniem, tak jak myśleliśmy, po około 2 godzinach dotarliśmy do KÖPSTADSÖ. Wypakowanie zajęło nam chwilkę, kajaki zostawiliśmy w porcie. Bezwstydnie wpakowaliśmy się na głowę naszym Gospodarzom…
A tu…. Niespodzianka! Kuba przygotował pyszną kolację. Kurczaczki, młode ziemniaczki, sałatkę – mniam, mniam! Jak u mamy! Kolacja błyskawicznie znalazła miejsce w naszych brzuchach.
Po kolacji, przy prawie „najostatniejszych” zapasach „Skrzyni nr 5” omawialiśmy środową trasę. Szczęśliwie, Gospodarzom udało się wziąć 1-dniowy urlop w pracy i jutro popłyniemy wspólnie. Pojawiło się parę propozycji. Najbardziej prawdopodobna była ta, która zakładała eksplorację zachodniej i północnej części archipelagu. Chcieliśmy przepłynąć koło wyspy „militarnej”, a kierownik chciał przyjrzeć się z bliska głównej trasie wodnej do portu w Goteborgu – to tam wpływają i wypływają wielkie statki, promy, tankowce. Miał jakiś plan na dalsze dni wyprawy, ale na razie zachowywał go dla siebie. Zdając sobie sprawę z trudów dnia jutrzejszego, poszliśmy grzecznie spać. Jak zwykle, zasnęliśmy błyskawicznie.


Dzień: 6 – Środa

Dzień: 6 – Środa

13 września 2006

Trzeci dzień pływania rozpoczęliśmy od bardzo miłej pobudki. Nie dość, że w łóżkach, pod dachem, to jeszcze do tego zbudził nas zapach porannej kawy, podanej prosto do łóżek i to przez naszego osobistego Komendante.
Był to jedyny dzień, kiedy mieliśmy płynąć wszyscy. Kuba postanowił sobie odświeżyć kajakowanie i wsiadł do kajaka po raz pierwszy od 14-tu lat. Ażeby nie było zbyt prosto, to z marszu na otwarte morze. „A taki jestem i już” – jakby to powiedział o sobie (i jeszcze wtrąciłby kilka przecinków swoim zwyczajem). Żeby było ciekawiej, wciągnął w ten plan Martę, jedyną kobietę na wyjeździe.
Pogoda znowu nam dopisywała. Było słonecznie, wiał lekki wiatr, który jak się później okazało, odrobinę przybrał na sile.
Nim zjedliśmy śniadanko i zapakowaliśmy kajaki z lekkim prowiantem na ten dzień, Kuba z Martą zdążyli przypłynąć świeżutko pożyczoną „dwójką”.
Dzisiejszy etap obejmował północną część archipelagu – postanowiliśmy zwiedzić bardziej cywilizowane regiony niż te w poprzednich dniach i zrobić pętelką z dziurką – albo kilkoma. Na pierwszy ogień poszła wyspa „wojskowa” Stora Kanso, którą minęliśmy z lewej strony przyglądając się jej z bezpiecznej odległości – bo w końcu nic nie wiadomo co im (żołnierzom) do łbów strzeli i a nóż urządzą sezon polowań na kajakarzy górsko-morskich.
Na pierwszy postój wybraliśmy malutką wysepkę, z której był wspaniały (aczkolwiek bardzo odległy) widok na wyspę Vinga. Jutrzejszy etap przewidywał jej „zaliczenie”. Nasz Komendante lubił dać sobie i innym w d..ę i stąd takie malutkie wysepki, które przypadkiem na mapie się nie mieszczą, ale w planie pływania za to jak najbardziej.
Na wysepce, niby bezludnej, natknęliśmy się na Statuę Wolności – ale była to jakaś marna szwedzka podróba, zupełnie nie podobna do oryginału, jakoś dziwnie spuchnięta. Benkowi załączył się „szwędacz” i postanowił ją zeksplorować. Sprytnie, z wrodzoną lekkością i gracją wspiął się na jej szczyt. Tam odstawił zestaw figur tanecznych stosowanych w zaawansowanej wersji tańca przy rurce. Fachowe oko eksperta z łatwością potrafiłoby rozpoznać kunszt wykonawcy i jego dogłębną znajomość tematu.
W tym czasie pozostali zalegli na nagrzanych skałach i toczyli leniwe rozmowy, delektując się wspaniałymi widokami. Wachta zafundowała nam kawusię. Po tak leniwie spędzonym czasie wróciliśmy do kajakowania, tym razem bez żadnych rewelacji jak w dniu poprzednim.
Swe dzioby skierowaliśmy pomiędzy wyspy Galero i Branno, po prostu tam gdzie wąsko. Finalnie okazało się tak wąsko, że zostaliśmy zmuszeniu do opuszczenia naszych okrętów i przeciągnięcia ich za kamienną tamę, którą ktoś tam postawił – dla nas, na pierwszy rzut oka, nie wiadomo po co i dlaczego.
W trakcie wsiadania do kajaków po drugiej stronie, nagle okazało się, że całą wodą zabrał nam przepływający potężny prom – zeszła dobry metr w dół, a my zostaliśmy nagle w kajakach, które zamiast unosić się na wodzie zostały po „kostki” w mule. Wrażenie było niesamowite, ale już po kilku minutach woda wróciła. Na szczęście, ciążenie oddało nam to co zabrało i nie trzeba było dodatkowego wysiłku aby przepychać się w niezbyt przyjemnie pachnącym mule. Wtedy domyśliliśmy się po co tę tamę tam ktoś postawił – po pierwsze, żeby te sztuczne pływy nie przeszkadzały tym, którzy pływają w wąskiej cieśninie między wyspami, po drugie, żeby umożliwić przejście z jednej wyspy na drugą bez brodzenia w mule.
Ten dzień pływania można by nazwać dniem ciasnych dziureczek – pchaliśmy się wszędzie tam, gdzie było jak najciaśniej. Niektóre okazały się na tyle ciasne, że musieliśmy się zdrowo namęczyć, aby się przecisnąć – najgorzej było z naszą autochtońską ekipą – dwójka była chyba ze dwa razy szersza niż nasze jedynki. Raz utknęli na tyle skutecznie, że musieliśmy zrobić sobie małą przerwę – ale przynajmniej widoki były piękne. Przerwa wypadła nam na wysepce Dynholmen z widokiem na Goeteborg. Wiało pięknie. Widać też było maleńką latarnię morską przypiętą do skały.
Na miejsce przerwy obiadowo-posiłkowo-drzemkowej też oczywiście wybraliśmy ciasną zatoczkę na wyspie Rivo z widokiem na Goeteborg. Miejsce na popas wybrane w ciemno i na chybił trafił, okazało się fantastyczne. Z miejsca nas rozleniwiło. Chyba było to naszym nawykiem, że kiedy wychodziliśmy ma ląd, to z miejsca przyjmowaliśmy pozycje biesiadne. A na przekąskę były zupki – wyszły jak zwykle rewelacyjnie. Wszyscy najedli się do syta i dopchali się super-zapychającymi kanapeczkami.
Kanapeczki były nie tak pyszne jak naszej najlepszej wachty, ale miały tę właściwość, że pozostawały w pamięci przez dłuższy czas. A po obfitym posiłku musieliśmy przerwać przerażonym Szwedom akcję ratowniczą – rzucili się na pomoc wyrzuconym na brzeg wielorybom! Po krótkiej rozmowie, dotarło do nich, iż to czarne co leży na brzegu z sympatycznie uwypuklonym brzuszkiem, nie koniecznie wieloryb zaraz musi być!
Leżeliśmy na trawce, na dzikiej wyspie a w niedalekiej odległości widniał Goeteborg i korytarz wodny, po którym sunęły olbrzymie promy, tankowce, kontenerowce. One to zresztą skutecznie utrudniły Boberkowi start w drogę powrotną na „naszą” wyspę. Przepływający prom zrobił takie fale, że Bober musiał ratować kajak przed zalaniem wciągając go wyżej na brzeg i poczekać trochę, aż się woda uspokoi.
Jutro mieliśmy w planie płynąć do wyspy Vinga. Jest tam również latarnia morska. Jednak, żeby tam dopłynąć, trzeba będzie przeciąć korytarz po którym pędzą owe promy i to z taką prędkością, że ciężko się z nimi ścigać. Ruch był tam taki, jak na zatłoczonej autostradzie. Nie wyglądało to dobrze. Jak nie będzie wiało, to będzie łatwo. Ale jak chwycimy wiatr z północy, to będzie ciężko. Zapowiadały się trudne negocjacje z Komendante dziś wieczorem. W końcu już odpuścił Tistlarnę z latarnią. Teraz będzie musiał odpuścić i tę latarnię. Ciężko będzie…
Jak już doszliśmy do siebie, zwiedziliśmy do końca środek wyspy. Z góry widać było więcej. W oddali widać było port, zabudowania nad brzegiem morza. Sama wyspa posiadała kilka malowniczych zatoczek. Co ciekawe, to to, że te zatoczki zarastały roślinnością bardzo podobną do roślinności spotykanej w jeziorach słodkowodnych. Może to były jakieś mutanty? Albo jakoś zmodyfikowane przez naturę. W każdym razie, gdy się tam wpłynęło, miało się wrażenie jakby się było na jeziorze.
Ruszyliśmy z powrotem na „naszą” wyspę. Drogę wybraliśmy najpierw pomiędzy Rivo a Aspero. Był to bardzo malowniczy przesmyk, zwłaszcza bajkowo wyglądał w promieniach zachodzącego słońca. Po lewej stronie minęliśmy przystań dla żaglówek. Były ich tam „tysiące”. Ponieważ tędy wiódł szlak promowy, musieliśmy się trzymać raz jednego, raz drugiego brzegu. Później skręciliśmy na południe, pomiędzy Aspero i Branno. Tutaj było spokojnie. Chwilę później wszystko się wyjaśniło. Okazało się, że było bardzo płytko i dzięki temu nie spotkaliśmy przez dłuższy czas żadnych innych obiektów pływających oprócz kajakarzy (były tam nawet kobiety ale nie chciały się do nas przyłączyć). Wkrótce dotarliśmy w pobliże KÖPSTADSÖ, a tam już normalnie, cywilizacyjnie musieliśmy się przebić przez duży ruch „wodo-uliczny”. Na szczęście większość Szwedów była bardzo kulturalna i jak widziała mniejszych na wodzie, to zwalniała aby nie utrudniać im życia.
Jednak nie wszyscy „łapali” się na miano kulturalnego Szweda. Mieliśmy okazję podziwiać potężną motorówkę z silnikami o mocy przekraczającej pewnie moc wszystkich naszych samochodów, która dosłownie leciała nad wodą. Huk silników i prędkość na maxa, miała zamanifestować jej obecność. Trzeba było zmykać jej z drogi, bo nawet jeżeli chciałaby wyhamować (wylądować), nie zatrzymałaby się. A na pokładzie była ekipa ubrana w jednolite stroje, z fajnymi okularkami jak do spawania i minami jak cyborgi. A my i tak woleliśmy poruszać się za pomocą własnych mięśni.
I w ten sposób wyszedł nam niechcący (przynajmniej tak twierdzi nasz Komendante) najdłuższy etap – ale było warto. Do portu macierzystego dotarliśmy późnym popołudniem. Kuba z Martą popłynęli oddać kajak, a my skierowaliśmy się do naszej „Bazy”. Tutaj, na zmianę okupowaliśmy internet, prysznic, i toaletę. Później była kolacja, przepakowywanie sprzętu na dzień jutrzejszy i odrobina nocnych rozmów Polaków. Do „łóżek” poszliśmy przed północą. Jak zwykle zasnęliśmy natychmiast. Spaliśmy szybko i intensywnie – bo trzeba było zebrać siły na jutrzejsze pływanie.


Dzień: 7 – Czwartek

Dzień: 7 – Czwartek

14 września 2006

Wstawał nowy dzień, a my – dzielni kajakarze, oczywiście z wykorzystaniem miejscowych wehikułów udaliśmy się do portu gdzie czekały nasze kajaki. Powoli przywykliśmy już do tych wynalazków. Ponieważ mieliśmy do dyspozycji tylko jedne taczki, należało rozsądnie zorganizować ich obsługę. Przede wszystkim należało je odpowiednio zapakować. Aby ograniczyć ilość kursów, trzeba było zapakować jak najwięcej rzeczy. Ważne było, aby ciężar był rozlokowany równomiernie, z tendencją do przesunięcia w kierunku koła. Oczywiście, tylko jedna osoba była w stanie kierować taczkami jednocześnie. Rola drugiej była niemniej kluczowa. To do niej należało wsparcie moralne operatora-dźwigacza, wczesne ostrzeganie o grożących niebezpieczeństwach typu „Uważaj! Wąski pomost! Jak zboczysz, to potem jest już 2m lotu i 3m wody z meduzami!”, czy przeszkodach. Również musiał motywować do podjęcia kolejnego zrywu w stylu: „Zaciskaj mocno powieki bo ci oczy wyjdą!”. A wszystko po to, aby dotransportować nasze rzeczy do portu. Z pakowaniem, nie mieliśmy już większych problemów.
W planie była następna dwudniowa trasa. W porcie jeszcze „trafił się” miejscowy kajakarz, a ponieważ chcieliśmy popłynąć w nową dla nas część archipelagu to chętnie zasięgnęliśmy rady. Przy okazji chcieliśmy się dowiedzieć o lokalizację jakiś sklepów. Zależało nam na uzupełnieniu zapasów w skrzyni nr 5, której stan był żenująco mizerny. Niestety nie znał żadnego w tamtej okolicy, tam nie pływał na zakupy, bo bliżej były sklepy w Saltholmen i Goteborgu. A ten kierunek z kolei nie był nam po drodze.
Ponieważ wczesna pobudka, transport betów i pakowanie odrobinkę nas rozleniwiło, więc przed wypłynięciem przydał się jeszcze krótki odpoczynek… W tym czasie zrobiliśmy kilka fotek, które w tak bajecznej scenerii i przy takim świetle wyszły jak kiczowate dzieła artystów, które wiszą w nieskończonej ilości na murach Bramy Floriańskiej w Krakowie. Jednak różnica polegała na tym, że my uczestniczyliśmy w tym zjawisku, natomiast oni malowali to, w czym chcieliby uczestniczyć.
Max postanowił tym razem sprawdzić jak zachowuje się kajak z dwoma pełnymi beczkami przymocowanym do pokładu. Jedna z tyłu, druga z przodu. Idea była taka, żeby w tak przymocowanych i łatwo dostępnych beczkach wozić wszystkie rzeczy potrzebne do szybkiego zrobienia posiłku, bez konieczności wypakowywania luków, gdzie trzymaliśmy rzeczy osobiste, śpiwory, dodatkowy zapas słodkiej wody, apteczkę, namiot itp. Takie rozwiązanie miało kilka wad. Pierwsza to taka, że beczki były ciężkie, a więc podniósł się środek ciężkości przez co kajak stał się bardziej chybotliwy. Druga to to, że tak zamocowane beczki były swego rodzaju żaglem. Na szczęście wtedy nie było wiatru.
Bober natomiast preferował pakowanie wszystkiego do środka, włącznie z workiem z „garami”, który woził za podpórką na nogi. Żeby było w miarę równo z rzeczami wspólnymi, każdemu przydzielono dodatkowo jeszcze jeden wór. Woził go również między nogami. Miał trochę mało miejsca na nogi i było mu ciasno, ale za to kajak był stabilniejszy i bardziej odporny na oddziaływanie wiatru. Benek z Uollym mieli za to przyczepione wory na rufie. Długo można by dyskutować co lepsze, a co nie, ale najważniejsze chyba to umieć zapakować kajak na różne sposoby w zależności od potrzeb, pogody itp.
Wreszcie wyruszyliśmy. Było gorąco, niemal bezwietrznie, bez fali i bardzo leniwie. Kajaki cięły wodę jak masło. W pewnym momencie Boberek zaproponował żeby urządzić wyścigi do najbliższej latarni widocznej na wprost. Niby nie daleko, ale okazało się potem, że było to ponad kilometr. Każdy mocno wiosłował, słychać było jedynie świst zaciąganego powietrza do płuc i jego błyskawiczny wylot. A wszystko to w rytm nieprzyzwoicie szybkich pociągnięć wiosłem. I jakoś nikt nic nie mówił, tylko oddychał. Płynęliśmy prawie równo do samego końca, ale najszybszym okazał się Benek (tyle, że na końcu jakoś tak zboczył i dobił do wyspy nie tam gdzie trzeba było). Tuż przed wyspą było ostre hamowanie. Woda się wręcz gotowała. Tak rozpędzone i ciężkie kajaki miały długą drogę hamowania. Trzeba było rozpocząć cały manewr dużo wcześniej aby się nie rozbić o skały. Każdy dał z siebie wszystko. Skutek był taki, że „skatowaliśmy się” niemiłosiernie i nasze organizmy domagały się chwili odpoczynku. Trudno było im tego odmówić, więc zalegliśmy niczym morsy na skałach i wygrzewaliśmy się w słońcu doprowadzając tętno do stanu znamionowego.
Sama latarnia była nieczynna. Widać, że dawno o niej zapomniano. Była jedynie punktem orientacyjnym w ciągu dnia. Kiedyś, gdy była sprawna, dawała charakterystyczne światło o barwie zależnej od mieszanki gazów. Nie dopatrzyliśmy się żadnego mechanizmu, który by automatycznie ją zapalał o określonej porze, a więc albo trzeba było przypłynąć i ją zapalić albo paliła się cały czas. Również trzeba było zaopatrywać ją w gaz. Takie latarnie były niepraktyczne i chyba szybko zostały zastąpione elektrycznymi.
Wypłynęliśmy ok. 13:00 i skierowaliśmy się w kierunku południowym. Po wcześniejszym wysiłku przyszła pora na spokojne wiosłowanie. Płynęliśmy w pewnych odstępach delektując się scenerią. Nie było najmniejszego podmuchu wiatru, panowała cisza, nawet ptaki odpoczywające na mijanych przez nas wysepkach siedziały cicho. Obserwując zmieniający się krajobraz, co pewien czas staraliśmy się zlokalizować na mapie. Niestety, przy takiej dużej ilości małych wysepek, braku charakterystycznych punktów i sporych odległości, zaczęliśmy mieć wątpliwości, gdzie faktycznie jesteśmy. Minęło już prawie półtorej godziny wiosłowania, więc spokojnie można było zrobić małą przerwę na rozprostowanie kości i skalibrowanie naszych GPS’ów I generacji (tj. zlokalizowania się na mapie). Przybiliśmy do wyspy z charakterystyczną stożkowatą konstrukcją. Jak się później okazało był to punkt widokowy z drewnianym podestem i ławeczką.
Byliśmy na Stora Torholmen, dokładnie tam, gdzie się spodziewaliśmy, a więc nasze GPS’y działały prawidłowo! Widoki były bardzo ciekawe i urozmaicone. Na południe rozciągał się piękny widok na pozostałą część archipelagu, na wschodzie widać było w oddali brzeg, a dalej w kierunku północy była wyspa Stora Amundo. Jak nam mówiła Margareta, na tej wyspie miały być konie. Wyspa była duża i miała stałe połączenie z brzegiem poprzez most.
Nic tak nie zbliża jak lornetka. Odległości były duże, dlatego korzystanie z lornetki było czymś, co pozwalało przyjrzeć się dokładnie temu, czego nie było widać nieuzbrojonym okiem. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wypatrując tych dzikich koni dostrzegliśmy stado… nudystów. Mimo lornetki nie dało się jednoznacznie określić ich płci. Wyszło nam, że w takim razie muszą to być suasice. Koni natomiast nie widzieliśmy. Widocznie spłoszyły się na widok nudystów!
img_1291_.jpgJedni woleli widoki na południowo-wschodnią część archipelagu gdzie na horyzoncie majaczyła wyspa Riso, inni woleli ustalać skład stada na wyspie obok! Dla każdego coś miłego. Na drugą część dnia mieliśmy ok. 9-cio kilometrową trasę na południe (czerwone kropki) aż do zamglonej i ledwie widocznej na horyzoncie stożkowatej wyspy Riso (strzałka). Wyspa była duża, ale na mapie nie było zaznaczone żadne zabudowania. Oznaczało to, że nie będzie tam sklepu, gdzie by można było dozbroić skrzynię nr 5. Wg szacunków Boberka, płynięcia było na ok. 2 godziny. Widoczny przesmyk miedzy wyspami był mniej więcej w połowie trasy. Zbliżała się 15:00. Musieliśmy się pospieszyć, chociażby z tego powodu, że gdyby był tam sklep, to to musieliśmy zdążyć żeby go nam nie zamknęli. I ta myśl pchała nas do przodu.
Ruszyliśmy dalej na południe. Bober z Maxem byli nieco z przodu, Uolly z Benkiem płynęli w swoim tempie. W połowie dystansu daliśmy sobie chwilkę wytchnienia. Mieliśmy dobry czas (i wszystko zgadzało się z wyliczeniami Boberka). Stąd było lepiej widać nasz cel. Płynęliśmy dalej, ale nasz szyk uległ zmianie. Teraz to Benek wyrwał do przodu, zaraz za nim płynął Bober. Max z Uollym zostali w tyle. Nikt nie wiedział co wstąpiło w Benka, skąd u niego nagle takie przyspieszenie. Później skojarzyliśmy kilka jego wcześniejszych wypowiedzi, ale na potrzeby tego dziennika niech wystarczy wersja, że Benek dostrzegł na brzegu mały domek i myślał, że to sklep. Chciał zdążyć przed zamknięciem!
W czasie, gdy Benek rwał do przodu, Uollego gnębiła telefonami pewna dama (zajmująca się sprawami służbowym), zdając sprawozdanie ze swoich sukcesów organizacyjnych i intelektualnych. Jej porywające działania i przebłyski geniuszu doprowadzały Uollego do takiego stanu, że jak tylko chwytał wiosło w dłoń, to woda się gotowała. Owa dama była dla Uollego swego rodzaju dopingiem na odległość, afrodyzjakiem, viagrą… Była natchnieniem. A wszystko dlatego, że była genialna… inaczej. Gdyby można było urzeczywistnić myśli i słowa Uollego w tamtych chwilach, można byłoby wybić populację pół tuzina miast wielkości Goteborga w przeciągu kilku sekund.
Benek dopłyną do owego domku, który wabił go jak światło świecy ćmę. Niestety, musiał pogodzić się z dwoma smutnymi faktami. Nie było to sklep, i był zamknięty od dawna! Wracając czujnie penetrował brzeg szukając dogodnego miejsca na biwak. Nie było nic ciekawego. Wszędzie skały i nierówności. Po około pół godziny znaleźliśmy małą zatoczkę od strony zachodniej. A niedaleko niej, niezłe miejsce na nocleg. Na wyspie było może i bezludnie, ale za to grasowały hordy komarów. Niestety nie zabraliśmy z bazy „Off’a” ani nic innego co by je od nas odgoniło. Były niesamowicie wygłodniałe. Potrafiły wepchnąć te swoje małe żądełka nawet przez neopren, byle się dostać do kilku krwinek! Musieliśmy wyglądać bardzo zabawnie, ponieważ nie mogliśmy zrobić żadnej czynności bez dodatkowych, gwałtownych ruchów! Na szczęście jednak było na wyspie trochę drewna, a my mieliśmy siekierkę i zapalniczkę. Chwilę później zabłysnął płomień i uniósł się cudownie pachnący dym!
Komarów było tyle, że preferowanym miejscem pobytu była zadymiona strona przy ognisku. Nie każdy jednak mógł się tam schronić. Wachta dzielnie przygotowała tradycyjny, ciepły posiłek. Chwilę później był już rozbity namiot i wokół zapanował porządek. Po jakimś czasie zeszła rosa i komary poszły sobie spać. Można się było wreszcie normalnie poruszać, aczkolwiek każdy z nas miał mnóstwo roboty z drapaniem się w różne miejsca. Dzień pożegnaliśmy spektakularnym zachodem słońca. Potem oficjalnie wykończyliśmy resztki skrzyni nr 5. Na horyzoncie widać było kolorowe światła różnych latarni oraz przepływających statków. Gdzieś od strony odległego o kilka kilometrów brzegu dochodziły odgłosy hucznej zabawy. Benek zaczął się zastanawiać, czy aby nie popłynąć i się troszkę zabawić. Dobrze, że się długo zastanawiał, bo chwilę później impreza się skończyła. Pewnie by nie zdążył, i tylko by sobie zaliczył nocny etap, a rano byśmy go nie dobudzili.


 

Dzień: 9 – Sobota

Dzień: 9 – Sobota

16 września

Nagle w podświadomość każdego z nas wdarł się, niczym skalpel, dźwięk budzika, chirurgicznie znacząc granicę między snem a jawą. To już była TA godzina! 5:30! Dzięki statystykom Uolka, wyszło nam, że musimy wyjechać najpóźniej o 8:30. Ale prom był o 7:00. I jeszcze trzeba było przetransportować wszystkie graty na przystań, nie mówiąc o obowiązkowym śniadanku i porannej kawusi. Dlatego musiała to być 5:30. Wstaliśmy. Część z nas zajęła się śniadaniem, pozostali pakowali to co się dało na zmianę z pobytem w łazience. W ten oto sposób udało się nam wyrobić ze wszystkim na czas. Na przystań musieliśmy odbyć dwa kursy, bo jeszcze zabieraliśmy do Polski część rzeczy, które nie zmieszczą się Kubie jak będzie wracał za dwa tygodnie. Kuba dotrzymywał nam towarzystwa. Nie mieliśmy pewności, czy to wszystko się zmieści na samochodu.
Żeby równomierne obciążyć samochód przy jednoczesnym wykorzystaniu każdego wolnego centymetra sześciennego, pakowanie zajęło nam niespełna godzinę. Ale zmieściło się wszystko, ba zostało nawet trochę miejsca, a więc wizyta w sklepie wolnocłowym w Sassnitz miała realne szanse.
Wyjechaliśmy parę minut po ósmej. Pogoda wyśmienita. Już zdążyliśmy się przyzwyczaić do bezchmurnego, słonecznego nieba. Pierwszy prowadził Benek. Z początku jechał tak, jak nakazywały ograniczenia. Widać jednak było, że w duszy mu grał inny duch. Po pewnym czasie, gdy już miarka się przebrała, i wszyscy nas wyprzedali, Benek pokazał swoje prawdziwe oblicze. Spotkania z policją nie było a na przystani promowej byliśmy sporo przed czasem.
Kupiliśmy bilet i wjechaliśmy na pas nr 16. Obok nas zaparkował nowiutki, złoty volvo z parą starszych osób, prawdopodobnie szwedzkich emerytów. My staliśmy na zewnątrz prostując kości. Gdy nadeszła kolej wjazdu na prom, złoty volvo ruszył… i nagle rozległ się głośny trzask, coś nagle przeleciało nam przed oczami. Na szczęście mieliśmy zamknięte szyby w samochodzie. Złoty volvo najechał na woreczek z musztardą, który eksplodował akurat w naszym kierunku. Nikt z nas nie „dostał”, natomiast nasz czarny samochód wyglądał strasznie.
Zarówno konsystencja owej musztardy jak i jej kolor na pierwszy rzut oka rodziły jednoznaczne skojarzenia. Przejeżdżający drugi samochód poprawił wygląd naszego. Tym razem „dostał” Uolly. Szybko usunęliśmy feralny woreczek z trasy przejazdu kolejnych samochodów. Wjechaliśmy na prom i poszliśmy na pokład pasażerski. Na zewnątrz wiało. Gdy prom wypłynął na otwarte morze, okazało się, że wieje mocno. Na morzu pojawiły się charakterystyczne równoległe pasy piany. Gdzieś dalej widać było żaglówkę, która płynęła w mocnym przechyle. Nasz prom płynął pod wiatr i pod falę. Zaczęło kołysać. Pasażerowie szybko schronili się wewnątrz promu. My również. Otworzono sklepik wolnocłowy, gdzie sprzedawano również perfumy. Kilkuminutowy pobyt w tym koktajlu zapachów i do tego kołysanie nie pozwoliły długo czekać na efekty. Można było zostać, ale finał był prosty do przewidzenia, albo wyjść. Wyszliśmy. Max z Uollym poszli do restauracji zjeść obiad, Bober z Benkiem zasnęli a potem gdzieś zniknęli. Restauracja znajdowała się na dziobie, skąd roztaczał się widok na morze przed promem. Pokład był kilkadziesiąt metrów od poziomu morza. Prom płynąc z dużą prędkością pod falę, rozbijał je bez sentymentów i to z taką siłą, że woda zalewała okna restauracji! Siedząc przy oknie można było podziwiać piękno tych zjawisk.
Gdy zjechaliśmy z promu w Sassnitz, szybciutko zaparkowaliśmy nasz wozik obok wspomnianego już wcześniej sklepu wolnocłowego. W ciągu kilku minut uwinęliśmy się z zakupami szlachetnych płynów po obrzydliwie nieprzyzwoitych cenach. Dobrze, bo po nas z podobnymi zamiarami wkroczyła ekipa niemieckich emerytów, która w swej liczebności wypełniala cały dwupiętrowy autobus. Od tego momentu jechaliśmy non-stop. No może z uwzględnieniem przerw jakich domagały się nasze pęcherze i bak zbiornika naszego samochodu. Mieliśmy okazję zobaczyć za dnia to co nas tak bardzo intrygowało jadąc do Sassnitz. Była to wisząca autostrada. Był to niesamowity widok. Nie mając miejsca na ziemi, autostrada była zawieszona na potężnych konstrukcjach wysoko nad ziemią i wodą. Jeszcze nie była gotowa, ale to co już wisiało, było imponujące.
Przez Niemcy przejechaliśmy bez problemów. Przekroczyliśmy granicę z Polską w Olszynie. Stąd niestety przez kilkadziesiąt kilometrów droga przypominała poligon. Zdarzało się, że koła samochodu trafiały na wystający element drogi lub w dziurę. Wtedy następowało dobicie amortyzatorów do końca, a nasze żołądki wraz z zawartością przemieszczały się gwałtownie o kilka centymetrów to w górę, to w dół. Jęk wydobywający się z naszych gardeł sygnalizował ten swoisty masaż. Może tylko jęk Uollego się nieznacznie różnił, bo on dodatkowo przeżywał tortury jakim był poddany jego samochód. W Krakowie byliśmy około pierwszej nad ranem. Najpierw zawieźliśmy Benka, potem Boberka na dworzec do Płaszowa. Następnie Max’a, a Uolly był u siebie na końcu. Mniej więcej około trzeciej byliśmy w swoich łóżkach. Bo nie ma nic lepszego, niż swoje łóżko. Pozostało nam kilka godzin snu zanim żona i dzieci nas ostatecznie zmuszą do wstania. Wróciliśmy zmęczeni ale bardzo szczęśliwi i zadowoleni. Już nam się kręci po głowach coś większego. Może Islandia albo Grenlandia? A może Lofoty? Bajkał? Jeziora Finlandii? Zobaczymy…. W końcu nie ważne gdzie, ważne z kim!


Podsumowanie

Podsumowanie

prom_multi.jpgTrochę statystyki

Tutaj przedstawiamy kilka danych statystycznych, które udało się nam zebrać w jedną całość. Część poświęconą podróży tam i z powrotem oraz konsumpcji opracował Uolly, bo lubi takie wyliczanki.

PODRÓŻ DO GOTEBORGA:
WYJAZD Z KRAKOWA 19:30
PRZYJAZD DO ROSTOCK 04:15
WYJAZD Z ROSTOCK 04:40
PRZYJAZD DO SASSNITZ 06:00
WYPŁYNIĘCIE Z SASSNITZ 08:15
PRZYPŁYNIĘCIE DO TRELLEBORG 12:00
PRZYJAZD DO GOTEBORG 16:30

Czasy samej jazdy:
Kraków-Sassnitz 10 godz.
Prom 3 godz. 45 min.
Trelleborg-Goteborg 3 godz. 15 min.
Jazda/płynięcie „non stop” 17 godz.00 min.
Odpoczynki, tankowania 4 godz.00 min.
ŁĄCZNY CZAS PODRÓZY 21 godz. 00 min.

ODLEGLOŚĆI:
Kraków-Sassnitz (przez Rostock) 1010 km.
Trelleborg-Goteborg 315 km.
SUMA: 1 325 km.

POWRÓT DO KRAKOWA:
WYJAZD Z GOTEBORGA 08:50
PRZYJAZD DO TRELLEBORG 12:05
WYPŁYNIĘCIE Z TRELLEBORG 13:00
PRZYPŁYNIĘCIE DO SASSNITZ 16:45
WYJAZD Z SASSNITZ 17:15
PRZYJAZD NA GRANICĘ RP (OLSZYNA) 21:30
PRZYJAZD DO KRAKOWA 01:50

Czas samej jazdy:
Goteborg-Sassnitz 3godz.00 min
Prom 3 godz.45 min
Sassnitz-Kraków 8 godz. 15 min
Jazda/płynięcie „non stop” 15 godz.00 min.
Odpoczynki, tankowania 2 godz.00 min.
ŁĄCZNY CZAS PODRÓZY 17 godz. 00 min.

img_1440_.jpgODLEGLOŚĆI:
Goteborg-Trelleborg 315 km.
Sassnitz-Kraków 940 km.
SUMA: 1 255 km.

ŁĄCZNIE:
„PRZESIEDZIELISMY” WSPÓLNE W AUCIE 24 godz. 30 min.
„PRZESIEDZIELISMY „ WSPÓLNIE NA PROMIE 7 godz. 30 min.
„ODPOCZYWALIŚMY” PODCZAS JAZDY 6 godz. 00 min.
„PRZEPODRÓZOWALIŚMY” WSPÓLNIE 38 godz. 00 min.
PRZEJECHANE KILOMETRY 2.580 km.
ŚREDNIE SPALANIE (Skoda Octavia 1.9TD) 7,8 l/100 km.

Tolerancja około 15-30 min. na całej podróży.

JAZDA – KOSZTY:
PALIWO 1 070 zł.
PROM 760 zł.
AUTOSTRADA 26 zł.
FOTKI MAXA –  jeszcze nic nie przyszło z policji ;-))
SUMA: 1 856 zł. (czyli około 460 zł./os.)

JEDZENIE – KOSZTY:
PROWIANT I UŻYWKI 1 250 zł. (czyli około 310 zł./os.)

SPRZĘT – KOSZTY:
WYPOŻYCZENIE KAJAKÓW 1 480 zł. (za 5 dni, czyli około 370 zł./os. | czyli 75 zł./osobo-dzień)

INNE – KOSZTY:
RESZTA WYDATKÓW 870 zł. (czyli około 215zł./os.)

CAŁKOWITY KOSZT WYJAZDU: 5 400 zł. (czyli 1 350zł./os.)

img_1323_.jpgCzas pomiędzy przybyciem a powrotem wypełniliśmy eksploracją archipelagu.
Tę część opracował Max.

PONIEDZIAŁEK:
mapa-poniedzialek-wtorek.jpgTrasa na mapie w kolorze czerwonym.

Pogoda: bezchmurne niebo, lekki wiatr, mała fala

13:00-13:40 – wypływamy z Kopstadso i płyniemy na zachód
13:40-13:55 – pierwszy postój, Benek łowi meduzy i rozgwiazdy
13:55-15:05 – płyniemy do wyspy Stora Ravholmen
15:05-16:50 – przerwa obiadowa
16:50-18:30 – płyniemy na wyspę Torno

Czas pływania: 3 godz. 20min.
Trasa: ok. 13km.
Średnia prędkość: 3,9 km./godz.

WTOREK:
Trasa na mapie w kolorze pomarańczowym.

Pogoda: bezchmurne niebo, wiatr silniejszy niż w poniedziałek, fala

11:00-11:30 – wypływamy z Torno, kierujemy się na południe
11:30-12:00 – przerwa na wyspie Kalvholmen, stąd widać atol i Tislarnę
12:00-12:45 – płyniemy na atol i na spotkanie z fokami
12:45-13:15 – przerwa na atolu, fotografujemy foki, bunt ekipy, nie płyniemy na Tistlarnę
13:15-15:10 – płyniemy na północ
15:10-16:10 – przerwa obiadowa na wyspie Klubbholmen
16:10-17:50 – płyniemy na Kopstadso

Czas pływania: 4 godz. 50min.
Trasa: ok. 17km.
Średnia prędkość: 3,5 km./godz.

W środę zatoczyliśmy koło wokół północnej części archipelagu. W ten dzień towarzyszyli nam Kuba z Martą.

 

ŚRODA:
mapa-sroda.jpgTrasa na mapie w kolorze zielonym.

Pogoda: bezchmurne niebo, lekki wiatr, mała fala

09:50-11:10 – wypływamy z Kopstadso i płyniemy na zachód
11:10-12:10 – postój i kawka na małej wysepce w pobliżu Stora Kanso
12:10-14:25 – płyniemy na północ, przeprawa pomiędzy Galtero i Branno
14:25-15:50 – przerwa i posiłek na Rivo
15:50-17:00 – płyniemy na Kopstadso

Czas pływania: 4 godz. 45min.
Trasa: ok. 17km.
Średnia prędkość: 3,6 km./godz.

 

CZWARTEK:
mapa-czwartek-piatek.jpgTrasa na mapie w kolorze fioletowym.

Pogoda: bezchmurne niebo, całkowity brak wiatru, woda jak lustro!

11:30-12:35 – wypływamy z Kopstadso i płyniemy na wschód
12:35-13:00 – postój na małej wysepce po morderczym wyścigu
13:00-14:20 – płyniemy na południe
14:20-14:35 – postój na wyspie Stora Torholmen
14:35-16:30 – płyniemy na wyspę Riso

Czas pływania: 4 godz. 20min.
Trasa: ok. 15km.
Średnia prędkość: 3,46 km./godz.

PIĄTEK:
Trasa na mapie w kolorze żółtym.

Pogoda: bezchmurne niebo, silny wiatr, fala

10:35-12:00 – wypływamy z Riso i płyniemy na północny wschód
12:00-12:40 – postój na wyspie Fiorholmen
12:40-14:00 – płyniemy Styrso oddać kajaki. Koniec pływania

Czas pływania: 2 godz. 45min.
Trasa: ok. 12km.
Średnia prędkość: 4,4 km./godz.

PODSUMOWANIE
Przepłynęliśmy łącznie: 74 km.
Spędziliśmy w kajakach: 20 godz.
Średnia prędkość płynięcia: 3,7 km./godz.