Dzień: 9 – Sobota

16 września

Nagle w podświadomość każdego z nas wdarł się, niczym skalpel, dźwięk budzika, chirurgicznie znacząc granicę między snem a jawą. To już była TA godzina! 5:30! Dzięki statystykom Uolka, wyszło nam, że musimy wyjechać najpóźniej o 8:30. Ale prom był o 7:00. I jeszcze trzeba było przetransportować wszystkie graty na przystań, nie mówiąc o obowiązkowym śniadanku i porannej kawusi. Dlatego musiała to być 5:30. Wstaliśmy. Część z nas zajęła się śniadaniem, pozostali pakowali to co się dało na zmianę z pobytem w łazience. W ten oto sposób udało się nam wyrobić ze wszystkim na czas. Na przystań musieliśmy odbyć dwa kursy, bo jeszcze zabieraliśmy do Polski część rzeczy, które nie zmieszczą się Kubie jak będzie wracał za dwa tygodnie. Kuba dotrzymywał nam towarzystwa. Nie mieliśmy pewności, czy to wszystko się zmieści na samochodu.
Żeby równomierne obciążyć samochód przy jednoczesnym wykorzystaniu każdego wolnego centymetra sześciennego, pakowanie zajęło nam niespełna godzinę. Ale zmieściło się wszystko, ba zostało nawet trochę miejsca, a więc wizyta w sklepie wolnocłowym w Sassnitz miała realne szanse.
Wyjechaliśmy parę minut po ósmej. Pogoda wyśmienita. Już zdążyliśmy się przyzwyczaić do bezchmurnego, słonecznego nieba. Pierwszy prowadził Benek. Z początku jechał tak, jak nakazywały ograniczenia. Widać jednak było, że w duszy mu grał inny duch. Po pewnym czasie, gdy już miarka się przebrała, i wszyscy nas wyprzedali, Benek pokazał swoje prawdziwe oblicze. Spotkania z policją nie było a na przystani promowej byliśmy sporo przed czasem.
Kupiliśmy bilet i wjechaliśmy na pas nr 16. Obok nas zaparkował nowiutki, złoty volvo z parą starszych osób, prawdopodobnie szwedzkich emerytów. My staliśmy na zewnątrz prostując kości. Gdy nadeszła kolej wjazdu na prom, złoty volvo ruszył… i nagle rozległ się głośny trzask, coś nagle przeleciało nam przed oczami. Na szczęście mieliśmy zamknięte szyby w samochodzie. Złoty volvo najechał na woreczek z musztardą, który eksplodował akurat w naszym kierunku. Nikt z nas nie „dostał”, natomiast nasz czarny samochód wyglądał strasznie.
Zarówno konsystencja owej musztardy jak i jej kolor na pierwszy rzut oka rodziły jednoznaczne skojarzenia. Przejeżdżający drugi samochód poprawił wygląd naszego. Tym razem „dostał” Uolly. Szybko usunęliśmy feralny woreczek z trasy przejazdu kolejnych samochodów. Wjechaliśmy na prom i poszliśmy na pokład pasażerski. Na zewnątrz wiało. Gdy prom wypłynął na otwarte morze, okazało się, że wieje mocno. Na morzu pojawiły się charakterystyczne równoległe pasy piany. Gdzieś dalej widać było żaglówkę, która płynęła w mocnym przechyle. Nasz prom płynął pod wiatr i pod falę. Zaczęło kołysać. Pasażerowie szybko schronili się wewnątrz promu. My również. Otworzono sklepik wolnocłowy, gdzie sprzedawano również perfumy. Kilkuminutowy pobyt w tym koktajlu zapachów i do tego kołysanie nie pozwoliły długo czekać na efekty. Można było zostać, ale finał był prosty do przewidzenia, albo wyjść. Wyszliśmy. Max z Uollym poszli do restauracji zjeść obiad, Bober z Benkiem zasnęli a potem gdzieś zniknęli. Restauracja znajdowała się na dziobie, skąd roztaczał się widok na morze przed promem. Pokład był kilkadziesiąt metrów od poziomu morza. Prom płynąc z dużą prędkością pod falę, rozbijał je bez sentymentów i to z taką siłą, że woda zalewała okna restauracji! Siedząc przy oknie można było podziwiać piękno tych zjawisk.
Gdy zjechaliśmy z promu w Sassnitz, szybciutko zaparkowaliśmy nasz wozik obok wspomnianego już wcześniej sklepu wolnocłowego. W ciągu kilku minut uwinęliśmy się z zakupami szlachetnych płynów po obrzydliwie nieprzyzwoitych cenach. Dobrze, bo po nas z podobnymi zamiarami wkroczyła ekipa niemieckich emerytów, która w swej liczebności wypełniala cały dwupiętrowy autobus. Od tego momentu jechaliśmy non-stop. No może z uwzględnieniem przerw jakich domagały się nasze pęcherze i bak zbiornika naszego samochodu. Mieliśmy okazję zobaczyć za dnia to co nas tak bardzo intrygowało jadąc do Sassnitz. Była to wisząca autostrada. Był to niesamowity widok. Nie mając miejsca na ziemi, autostrada była zawieszona na potężnych konstrukcjach wysoko nad ziemią i wodą. Jeszcze nie była gotowa, ale to co już wisiało, było imponujące.
Przez Niemcy przejechaliśmy bez problemów. Przekroczyliśmy granicę z Polską w Olszynie. Stąd niestety przez kilkadziesiąt kilometrów droga przypominała poligon. Zdarzało się, że koła samochodu trafiały na wystający element drogi lub w dziurę. Wtedy następowało dobicie amortyzatorów do końca, a nasze żołądki wraz z zawartością przemieszczały się gwałtownie o kilka centymetrów to w górę, to w dół. Jęk wydobywający się z naszych gardeł sygnalizował ten swoisty masaż. Może tylko jęk Uollego się nieznacznie różnił, bo on dodatkowo przeżywał tortury jakim był poddany jego samochód. W Krakowie byliśmy około pierwszej nad ranem. Najpierw zawieźliśmy Benka, potem Boberka na dworzec do Płaszowa. Następnie Max’a, a Uolly był u siebie na końcu. Mniej więcej około trzeciej byliśmy w swoich łóżkach. Bo nie ma nic lepszego, niż swoje łóżko. Pozostało nam kilka godzin snu zanim żona i dzieci nas ostatecznie zmuszą do wstania. Wróciliśmy zmęczeni ale bardzo szczęśliwi i zadowoleni. Już nam się kręci po głowach coś większego. Może Islandia albo Grenlandia? A może Lofoty? Bajkał? Jeziora Finlandii? Zobaczymy…. W końcu nie ważne gdzie, ważne z kim!