Dzień: 6 – Środa

13 września 2006

Trzeci dzień pływania rozpoczęliśmy od bardzo miłej pobudki. Nie dość, że w łóżkach, pod dachem, to jeszcze do tego zbudził nas zapach porannej kawy, podanej prosto do łóżek i to przez naszego osobistego Komendante.
Był to jedyny dzień, kiedy mieliśmy płynąć wszyscy. Kuba postanowił sobie odświeżyć kajakowanie i wsiadł do kajaka po raz pierwszy od 14-tu lat. Ażeby nie było zbyt prosto, to z marszu na otwarte morze. „A taki jestem i już” – jakby to powiedział o sobie (i jeszcze wtrąciłby kilka przecinków swoim zwyczajem). Żeby było ciekawiej, wciągnął w ten plan Martę, jedyną kobietę na wyjeździe.
Pogoda znowu nam dopisywała. Było słonecznie, wiał lekki wiatr, który jak się później okazało, odrobinę przybrał na sile.
Nim zjedliśmy śniadanko i zapakowaliśmy kajaki z lekkim prowiantem na ten dzień, Kuba z Martą zdążyli przypłynąć świeżutko pożyczoną „dwójką”.
Dzisiejszy etap obejmował północną część archipelagu – postanowiliśmy zwiedzić bardziej cywilizowane regiony niż te w poprzednich dniach i zrobić pętelką z dziurką – albo kilkoma. Na pierwszy ogień poszła wyspa „wojskowa” Stora Kanso, którą minęliśmy z lewej strony przyglądając się jej z bezpiecznej odległości – bo w końcu nic nie wiadomo co im (żołnierzom) do łbów strzeli i a nóż urządzą sezon polowań na kajakarzy górsko-morskich.
Na pierwszy postój wybraliśmy malutką wysepkę, z której był wspaniały (aczkolwiek bardzo odległy) widok na wyspę Vinga. Jutrzejszy etap przewidywał jej „zaliczenie”. Nasz Komendante lubił dać sobie i innym w d..ę i stąd takie malutkie wysepki, które przypadkiem na mapie się nie mieszczą, ale w planie pływania za to jak najbardziej.
Na wysepce, niby bezludnej, natknęliśmy się na Statuę Wolności – ale była to jakaś marna szwedzka podróba, zupełnie nie podobna do oryginału, jakoś dziwnie spuchnięta. Benkowi załączył się „szwędacz” i postanowił ją zeksplorować. Sprytnie, z wrodzoną lekkością i gracją wspiął się na jej szczyt. Tam odstawił zestaw figur tanecznych stosowanych w zaawansowanej wersji tańca przy rurce. Fachowe oko eksperta z łatwością potrafiłoby rozpoznać kunszt wykonawcy i jego dogłębną znajomość tematu.
W tym czasie pozostali zalegli na nagrzanych skałach i toczyli leniwe rozmowy, delektując się wspaniałymi widokami. Wachta zafundowała nam kawusię. Po tak leniwie spędzonym czasie wróciliśmy do kajakowania, tym razem bez żadnych rewelacji jak w dniu poprzednim.
Swe dzioby skierowaliśmy pomiędzy wyspy Galero i Branno, po prostu tam gdzie wąsko. Finalnie okazało się tak wąsko, że zostaliśmy zmuszeniu do opuszczenia naszych okrętów i przeciągnięcia ich za kamienną tamę, którą ktoś tam postawił – dla nas, na pierwszy rzut oka, nie wiadomo po co i dlaczego.
W trakcie wsiadania do kajaków po drugiej stronie, nagle okazało się, że całą wodą zabrał nam przepływający potężny prom – zeszła dobry metr w dół, a my zostaliśmy nagle w kajakach, które zamiast unosić się na wodzie zostały po „kostki” w mule. Wrażenie było niesamowite, ale już po kilku minutach woda wróciła. Na szczęście, ciążenie oddało nam to co zabrało i nie trzeba było dodatkowego wysiłku aby przepychać się w niezbyt przyjemnie pachnącym mule. Wtedy domyśliliśmy się po co tę tamę tam ktoś postawił – po pierwsze, żeby te sztuczne pływy nie przeszkadzały tym, którzy pływają w wąskiej cieśninie między wyspami, po drugie, żeby umożliwić przejście z jednej wyspy na drugą bez brodzenia w mule.
Ten dzień pływania można by nazwać dniem ciasnych dziureczek – pchaliśmy się wszędzie tam, gdzie było jak najciaśniej. Niektóre okazały się na tyle ciasne, że musieliśmy się zdrowo namęczyć, aby się przecisnąć – najgorzej było z naszą autochtońską ekipą – dwójka była chyba ze dwa razy szersza niż nasze jedynki. Raz utknęli na tyle skutecznie, że musieliśmy zrobić sobie małą przerwę – ale przynajmniej widoki były piękne. Przerwa wypadła nam na wysepce Dynholmen z widokiem na Goeteborg. Wiało pięknie. Widać też było maleńką latarnię morską przypiętą do skały.
Na miejsce przerwy obiadowo-posiłkowo-drzemkowej też oczywiście wybraliśmy ciasną zatoczkę na wyspie Rivo z widokiem na Goeteborg. Miejsce na popas wybrane w ciemno i na chybił trafił, okazało się fantastyczne. Z miejsca nas rozleniwiło. Chyba było to naszym nawykiem, że kiedy wychodziliśmy ma ląd, to z miejsca przyjmowaliśmy pozycje biesiadne. A na przekąskę były zupki – wyszły jak zwykle rewelacyjnie. Wszyscy najedli się do syta i dopchali się super-zapychającymi kanapeczkami.
Kanapeczki były nie tak pyszne jak naszej najlepszej wachty, ale miały tę właściwość, że pozostawały w pamięci przez dłuższy czas. A po obfitym posiłku musieliśmy przerwać przerażonym Szwedom akcję ratowniczą – rzucili się na pomoc wyrzuconym na brzeg wielorybom! Po krótkiej rozmowie, dotarło do nich, iż to czarne co leży na brzegu z sympatycznie uwypuklonym brzuszkiem, nie koniecznie wieloryb zaraz musi być!
Leżeliśmy na trawce, na dzikiej wyspie a w niedalekiej odległości widniał Goeteborg i korytarz wodny, po którym sunęły olbrzymie promy, tankowce, kontenerowce. One to zresztą skutecznie utrudniły Boberkowi start w drogę powrotną na „naszą” wyspę. Przepływający prom zrobił takie fale, że Bober musiał ratować kajak przed zalaniem wciągając go wyżej na brzeg i poczekać trochę, aż się woda uspokoi.
Jutro mieliśmy w planie płynąć do wyspy Vinga. Jest tam również latarnia morska. Jednak, żeby tam dopłynąć, trzeba będzie przeciąć korytarz po którym pędzą owe promy i to z taką prędkością, że ciężko się z nimi ścigać. Ruch był tam taki, jak na zatłoczonej autostradzie. Nie wyglądało to dobrze. Jak nie będzie wiało, to będzie łatwo. Ale jak chwycimy wiatr z północy, to będzie ciężko. Zapowiadały się trudne negocjacje z Komendante dziś wieczorem. W końcu już odpuścił Tistlarnę z latarnią. Teraz będzie musiał odpuścić i tę latarnię. Ciężko będzie…
Jak już doszliśmy do siebie, zwiedziliśmy do końca środek wyspy. Z góry widać było więcej. W oddali widać było port, zabudowania nad brzegiem morza. Sama wyspa posiadała kilka malowniczych zatoczek. Co ciekawe, to to, że te zatoczki zarastały roślinnością bardzo podobną do roślinności spotykanej w jeziorach słodkowodnych. Może to były jakieś mutanty? Albo jakoś zmodyfikowane przez naturę. W każdym razie, gdy się tam wpłynęło, miało się wrażenie jakby się było na jeziorze.
Ruszyliśmy z powrotem na „naszą” wyspę. Drogę wybraliśmy najpierw pomiędzy Rivo a Aspero. Był to bardzo malowniczy przesmyk, zwłaszcza bajkowo wyglądał w promieniach zachodzącego słońca. Po lewej stronie minęliśmy przystań dla żaglówek. Były ich tam „tysiące”. Ponieważ tędy wiódł szlak promowy, musieliśmy się trzymać raz jednego, raz drugiego brzegu. Później skręciliśmy na południe, pomiędzy Aspero i Branno. Tutaj było spokojnie. Chwilę później wszystko się wyjaśniło. Okazało się, że było bardzo płytko i dzięki temu nie spotkaliśmy przez dłuższy czas żadnych innych obiektów pływających oprócz kajakarzy (były tam nawet kobiety ale nie chciały się do nas przyłączyć). Wkrótce dotarliśmy w pobliże KÖPSTADSÖ, a tam już normalnie, cywilizacyjnie musieliśmy się przebić przez duży ruch „wodo-uliczny”. Na szczęście większość Szwedów była bardzo kulturalna i jak widziała mniejszych na wodzie, to zwalniała aby nie utrudniać im życia.
Jednak nie wszyscy „łapali” się na miano kulturalnego Szweda. Mieliśmy okazję podziwiać potężną motorówkę z silnikami o mocy przekraczającej pewnie moc wszystkich naszych samochodów, która dosłownie leciała nad wodą. Huk silników i prędkość na maxa, miała zamanifestować jej obecność. Trzeba było zmykać jej z drogi, bo nawet jeżeli chciałaby wyhamować (wylądować), nie zatrzymałaby się. A na pokładzie była ekipa ubrana w jednolite stroje, z fajnymi okularkami jak do spawania i minami jak cyborgi. A my i tak woleliśmy poruszać się za pomocą własnych mięśni.
I w ten sposób wyszedł nam niechcący (przynajmniej tak twierdzi nasz Komendante) najdłuższy etap – ale było warto. Do portu macierzystego dotarliśmy późnym popołudniem. Kuba z Martą popłynęli oddać kajak, a my skierowaliśmy się do naszej „Bazy”. Tutaj, na zmianę okupowaliśmy internet, prysznic, i toaletę. Później była kolacja, przepakowywanie sprzętu na dzień jutrzejszy i odrobina nocnych rozmów Polaków. Do „łóżek” poszliśmy przed północą. Jak zwykle zasnęliśmy natychmiast. Spaliśmy szybko i intensywnie – bo trzeba było zebrać siły na jutrzejsze pływanie.