Dzień: 3 – Niedziela

10 września 2006

Ciężko jest wstać, gdy ma się nadrobić dodatkowe kilkanaście godzin snu i pozbyć się ogólnie ogarniającego zmęczenia. Jednak wstaliśmy. Pogoda była jak z bajki. Poranna toaleta i śniadanko. Gdy tak sobie jedliśmy, nagle nasz plan się mocno skomplikował. Marta wzięła rozkład kursowania promów i … nasz prom właśnie sobie odpływał. Następny był za półtorej godziny. W ten oto sposób musieliśmy przyjąć do wiadomości dwie prawdy. Pierwsza, to to, że na wyspach rytm życia wyznacza pływający prom. Druga, to to, że na zwiedzanie Goteborga mieliśmy ok. 2 godzin mniej, czyli niecałe 3 godziny. Trochę mało, ale trzeba było zdążyć na prom płynący na STYRSÖ, gdzie mieliśmy odebrać kajaki. I jeszcze będziemy musieli tachać nasze bety do pływania, bo nie było czasu się po nie wrócić. Ach te promy!
Ciekawie rozwiązana była komunikacja miejska. W jej ramach można było się poruszać zarówno promami jak i tramwajami. I może czymś innym, ale tego nie sprawdziliśmy. Bilet po skasowaniu uprawniał do 1,5 godzinnej wycieczki. Później należało skasować go na dalsze 1,5 godziny. Szczególnie bolało, gdy mieliśmy do przejechania 2-3 przystanki. Wychodziło bardzo drogo.
niedziela_multi.jpgO samym Goteborgu niewiele możemy powiedzieć. Zwiedziliśmy kościół, później pojechaliśmy tramwajem do starej części miasta. Tutaj w zasadzie była jedna „stara” ulica „Haga Nygata”. Tu było można „spotkać” stare, drewniane domy, które jako jedyne nie zostały zburzone po jednym z pożarów miasta. Chcieliśmy kupić jakieś pamiątki, lecz niewiele można było zdziałać. Nie było żadnych straganików czy sklepików z pamiątkami. Przez okna wystawowe widzieliśmy jednak co by było do wyboru, gdyby były otwarte. W zasadzie można było wszystko kupić w IKEI w Polsce. Więc sprawa pamiątek została rozwiązana. Nie planowaliśmy już pobytu w żadnym mieście. Zwiedziliśmy kawiarenkę w celu pokrzepienia się. Później powolnym krokiem udaliśmy na tramwaj, który zwiózł nas na przystań promową. Tu wsiedliśmy na prom i popłynęliśmy na STYRSÖ.
img_0838_.jpgNa przystani czekał już na nas jeden z właścicieli wypożyczalni. Szwed ostrzegał nas przed napalonymi Szwedkami a najbardziej kazał się nam wystrzegać są suasic i łań. Jedną Szwedkę nawet widzieliśmy ale niestety okazała się Szwedem. A z daleka było tak fajnie widać.
Swoją drogą bardzo wyluzowany gość – powiedział że jak nie mamy kasy, to możemy zapłacić przelewem z Polski – a jak oddawaliśmy kajaki to go nie było. Jak Max zatelefonował do niego, że jesteśmy, to powiedział, żebyśmy wzięli klucz który znajduje się pod cegłówką i żeby trochę umyć kajaki i powiesić na stojakach. Gdy doszło do negocjacji ceny, w równie wyluzowany sposób zaproponował symboliczny, kilkuprocentowy rabat. Nasze oburzenie nieco mu tego luzu odjęło i dalej już poszło mniej więcej po naszej myśli. Wniosek jest jeden – warto się targować, warto się do takich targów przygotować zarówno aktorsko jak i merytorycznie!
Przepytaliśmy go trochę na temat tego archipelagu. Okazało się, że jeszcze siedem lat temu teren był niedostępny dla turystów. Grasowała tutaj armia. Teraz można było pływać po całym akwenie za wyjątkiem jednej wyspy, gdzie nie wolno było dobijać do brzegu.
Każdy z nas ocenił sytuację i przystąpił do swojego „rumaka”. Benek i Uolek przywdziali ciężki sprzęt spodziewając się najgorszego. Bober z Maxem ubrali się trochę lżej. Najbardziej jednak byliśmy napaleni na pływanie. Kajaki okazały się bardzo szybkie, niestety mało zwrotne i chybotliwe jak cholera. Po kilku próbach panowie w ciężkim sprzęcie pływającym postanowili trochę wyluzować i zrzucili z siebie kilka ciuchów. Kursujące promy dostarczyły nam nowej atrakcji. Nasze pierwsze starcie z falą wywołaną przez przepływający (raczej pędzący) prom każdy okupił chwilami niepewności i delikatnego strachu, ale i zachwytem nad tzw. surfem na fali. Również nawigacja między wyspami, jak się okazało, nie była rzeczą prostą. Można było się zgubić nawet między dwoma sąsiadującymi wyspami!
Ponieważ dystans pomiędzy STYRSÖ a KÖPSTADSÖ nie był duży, przepłynęliśmy go szybko. I było nam mało. Na pomoście portu czekali już na nas Kuba z Martą. Bober postanowił sprawdzić jak się robi eskimoski. Wywrócił się i… „Samo wstaje!!!!” – usłyszeliśmy radosny okrzyk Boberka – „Jest tak łatwo, że zrobię na rękach!”. Próbował kilka razy, był bliski, ale niestety pokonała go grawitacja. Był tak zawzięty, że postanowił, że codziennie będzie próbował, aż zrobi. Bober jest twardy!
Eskimoski również próbowali z powodzeniem Benek i Max. Tylko Uolly już przebrany i w ciepłej czapeczce przyglądał się z pomostu wyczynom kolegów.
Ten dzień powoli dobiegał końca. Ale zaczynał się wieczór, a wraz z nim impreza integracyjna – zawsze jest lepiej bardziej się zintegrować niż mniej! W jej trakcie próbowaliśmy ułożyć plan na pierwsze dwa dni pływania z takim zaangażowaniem, że przy tych planach troszkę nas poniosło i niemal wypiliśmy całą zawartość skrzyni nr 5.