Dzień: 5 – Wtorek

12 września 2006

Poranne słońce zbudziło nas do życia. Bober i Draku spali na zewnątrz owinięci w jakieś nieprzemakalne wynalazki. Na szczęście, bo poranna rosa była obfita i rano mieliśmy zabawę z suszeniem sprzętu. Poranek był rześki ale nie zimny. Po raz kolejny byliśmy mile zaskoczeni szwedzką aura. Tyle że wiało. A to oznaczało, że będzie fala.
Leniwie budził się nasz obóz. Było przed ósmą. Wachta dziarsko przystąpiła do swoich obowiązków, podczas, gdy reszta ekipy przystąpiła do równie ważnych i znaczących zajęć, jak np. brawurowe wykonanie przez Boberka piosenki „Jak dobrze wstać…” w tempie marsza pogrzebowego.
Mieliśmy sporo zapasów jedzeniowych, więc uszczuplaliśmy je bezwstydnie, wyznając zasadę, że lepiej dźwigać w żołądku niż w kajaku. Kupując prowiant na wyjazd, Benio z Uolkiem byli głodni i jak zawsze w takich przypadkach patrzyli na sprawę przez pryzmat swojego apetytu. Do koszyka załadowali lekką ręką „ile wlezie”. Jedzenia nam nie zabrakło, tyle, że nie zawsze wiedzieliśmy gdzie co jest. Tak było z cukrem, który gdzieś był. Wtedy przekonaliśmy się, że kawa słodzona miodem jest do wypicia, aczkolwiek na twarzach smakoszy tego naparu pewnie zarysowałby się grymas pogardy na taki eksperyment.
W czasie, gdy wachta sprzątała po śniadaniu, Uolek z Boberkiem poszli zwiedzić wyspę. W najwyższym jej punkcie stał zabetonowany bunkier. Z tego też miejsca rozciągał się wspaniały widok: na południe – atol do którego zamierzamy dopłynąć i dalej na otwarte morze z latarnią w tle, na północ z panoramą archipelagu, który wczoraj opływaliśmy.
„Wieje, na falach grzywy. Ten etap będziemy płynąć pod wiatr, a ta latarnia to tak na horyzoncie ledwo… fajnie, kurde, fajnie” – myśl ta kołatała się niespokojnie w ich głowach gdy wracali do obozu.
Zwinęliśmy obóz. Pakowanie było łatwiejsze, bo części rzeczy nie wyjmowaliśmy, więc już były spakowane. Również ubyło jedzenia, bo je zjedliśmy.
Wypłynęliśmy przed jedenastą. Na początku było łatwo, bo płynęliśmy pomiędzy dwoma wyspami i byliśmy osłonięci od wiatru. W tym momencie jeszcze nie wiedzieliśmy jak wygląda zabawa z falami na otwartym morzu (może i dobrze , bo niektórzy z nas mogliby „zdezerterować”). Później, gdy wypłynęliśmy na otwarte morze było trudniej. Wiał wiatr w twarz i fala była niczego sobie. Pierwsza część dzisiejszego etapu to najdalej na południe wysunięta wyspa archipelagu – Tistlarna. Po drodze mieliśmy jeszcze wyspę Kalvholmen, potem archipelag, gdzie podobno miały być foki.
Na Kalvholmen zrobiliśmy sobie chwilę przerwy. Stąd już było widać wyraźniej atol i latarnię na Tistlarnie. Mieliśmy świadomość, że przestrzenie są duże, warunki nie najlepsze a i o pomoc z zewnątrz byłoby trudno. Musieliśmy trzymać się razem, aby w przypadku wywrotki udzielić sobie pomocy. „Kabina” nie byłaby najlepszym pomysłem. Gdyby się nam przytrafiła wywrotka, musimy próbować „eskimoski”, jak się nie uda, to czekać na „dzióbek”. Tylko, że łatwo się mówi. Na nasze szczęście wiatr wiał z południa… W ostateczności prąd zniesie nas z powrotem w stronę którejś z wysp. Mieliśmy jednak nadzieję, że nic takiego się nie stanie. Wsiedliśmy do naszych czerwonych rumaków i skierowaliśmy się dalej na południe, w kierunku atolu.
Te aparaciki to zdjęcia które mogłoby być zrobione podczas płynięcia na atol. Niestety warunki na to nie pozwalały. Nie można mieć wszystkiego. Możemy tylko zdradzić tyle, że podczas tej trasy odbyły się zajęcia terapeutyczne pt. „ Nie taki Wilk straszny”. Wykładowcą był Max a słuchaczem Uolek. Wykład był nudny, ale miał za zadanie zmusić kursanta do wkurzania się na prowadzącego i odwrócić uwagę od otoczenia. W ten oto sposób, po około trzech kwadransach wiosłowania dotarliśmy do jednej z wysp atolu. O ich obecności dużo wcześniej alarmował nasz zmysł węchu. Coś niesamowitego, jaka to była burza zapachów!
Do atolu dopłynęliśmy w komplecie. Trochę bujało. Płynęliśmy pod wiatr i co się później okazało, była to ta łatwiejsza część etapu. Ale zdobyliśmy pierwsze doświadczenia z otwartego morza.
Sama wyspa nie była ciekawa. Na co dzień zamieszkana wyłącznie przez mewy i foki. Nie zachęcała do dłuższego pobytu ze względu na smród i wygląd.
Płynąc, mimowolnie rozdzieliliśmy się na dwa zespoły. Jako pierwsi dopłynęli Benek z Boberkiem. To oni pierwsi zobaczyli to, po co tu płynęliśmy – foki! Wesoło pluskały się w wodzie, a te większe „słonie” leniwie wylegiwały się na skałach. Na nasz widok zsunęły się z gracją do wody. Później, co rusz wystawiały swoje ciekawskie łebki niedaleko naszych kajaków. Trzymały się jednak w bezpiecznej odległości. Max spędził dobre pół godziny, aby je dobrze sfotografować. Jednak były zbyt daleko. Gdy płynęliśmy, pojawiały się bliżej, ale wtedy było trudno wyjąc aparat i zająć się fotografowaniem.
Na horyzoncie majaczyła latarnia i wyspa Tistlarna – obiekt pożądania naszego „El Komendante”. Była jeszcze drugie tyle przed nami.
Gdy Max był zajęty swoim aparacikiem (fotograficznym!) i wzdychał do Tistlarny, reszta w tym czasie… spiskowała. W efekcie było trzech do jednego. „El Komendante” mógł sobie tylko jeszcze raz westchnąć i na tym koniec. Demokracja zadecydowała, że wracamy między wyspy. Dochodziła 13:30. Było późno. Mieliśmy jeszcze trochę wiosłowania. Na koniec zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę. Później wsiedliśmy do naszych morskich rumaków i skierowaliśmy się na północ. Teraz mieliśmy płynąć z wiatrem, powinno było być łatwiej…
Jak się okazało, droga powrotna nie była przyjemna (przynajmniej dla Uolka i Benka). Dopadły ich zawroty głowy a napływające od rufy fale bujały we wszystkie strony. Mieliśmy płynąć zwartym szykiem asekurując się nawzajem. Jednak Benek oddalił się od pozostałych na jakieś 100-150 metrów i płynął samotnie. „Ale zuch” – myślał z uznaniem Uolek, „Walczy sam bo pewnie lubi!”. Później okazało się, że źle rozłożony bagaż na kajaku, napływające z tyłu fale i boczny wiatr umożliwiał Beniowi płyniecie tylko w prawą stronę i musiał się nieźle namęczyć aby trzymać kurs. Przez chwilę był jednak Bohaterem! A co wtedy przeżył? – zapytajcie go sami.
Wcelowaliśmy pomiędzy Kungso a Valo. Tu już było łatwiej. To był koniec przygody z otwartym morzem. Przynajmniej na dzisiaj. Zatrzymaliśmy się na Kungso żeby rozprostować kości i … wykonać kilka telefonów. Niestety, w dobie łączności globalnej, bussiness is everywhere! Kawałek dalej znaleźliśmy zatoczkę z piękną plażą. Szkoda, że tu nie rozbiliśmy się na biwak zeszłej nocy. Było pięknie. I ta piaszczysta plaża!
Dalej płynęliśmy wzdłuż zachodniego wybrzeża Vrango, aż do wyspy Klubbholmen. Tutaj wachta wzorowo przygotowała szybki i ciepły posiłek. „Gorące Kubki” postawiły nas na nogi. Odpoczęliśmy dłuższą chwilę. Stąd to był już luzik. Z najwyższego punktu wyspy widać było most na wyspie STYRSÖ, tam, gdzie wypożyczaliśmy kajaki. Mieliśmy jeszcze 2 godziny płynięcia. Coraz lepiej potrafiliśmy oszacować odległości i dopasować do tego czas płynięcia. Nie gubiliśmy się też między wyspami, a czytanie map szło nam już dużo lepiej, żeby nie powiedzieć świetnie.
Późnym popołudniem, tak jak myśleliśmy, po około 2 godzinach dotarliśmy do KÖPSTADSÖ. Wypakowanie zajęło nam chwilkę, kajaki zostawiliśmy w porcie. Bezwstydnie wpakowaliśmy się na głowę naszym Gospodarzom…
A tu…. Niespodzianka! Kuba przygotował pyszną kolację. Kurczaczki, młode ziemniaczki, sałatkę – mniam, mniam! Jak u mamy! Kolacja błyskawicznie znalazła miejsce w naszych brzuchach.
Po kolacji, przy prawie „najostatniejszych” zapasach „Skrzyni nr 5” omawialiśmy środową trasę. Szczęśliwie, Gospodarzom udało się wziąć 1-dniowy urlop w pracy i jutro popłyniemy wspólnie. Pojawiło się parę propozycji. Najbardziej prawdopodobna była ta, która zakładała eksplorację zachodniej i północnej części archipelagu. Chcieliśmy przepłynąć koło wyspy „militarnej”, a kierownik chciał przyjrzeć się z bliska głównej trasie wodnej do portu w Goteborgu – to tam wpływają i wypływają wielkie statki, promy, tankowce. Miał jakiś plan na dalsze dni wyprawy, ale na razie zachowywał go dla siebie. Zdając sobie sprawę z trudów dnia jutrzejszego, poszliśmy grzecznie spać. Jak zwykle, zasnęliśmy błyskawicznie.