Dzień: 8 – Piątek

15 września 2006

W nocy wzmógł się wiatr. Ci, którzy nad ranem wyrównywali ciśnienia płynów, mogli się przekonać o jego sile. Trzeba się było dobrze ustawić w stosunku do jego kierunku! A namiotem targało niemiłosiernie.
Wstaliśmy przed ósmą, najwcześniej ze wszystkich dni! Silny wiatr nie dawał spać. Wiał od strony lądu, co nie było dobre. Na szczęście było słonecznie. Dzisiejszy etap miał wieść na północ, a więc musieliśmy płynąć bokiem do fali. Przy takim wietrze ciężko będzie utrzymać kierunek. Poza tym będziemy płynąć kilka kilometrów przez otwarte morze i może nas „wywiać” na zachód, a w tamtą stronę jest już tylko Dania… i to za jakieś 80km! Dodatkowo fala była regularna, wysoka i z grzywką, a więc niecała czwórka. Nieźle! Dało się wyczuć delikatną presję, aby płynąć w kierunku brzegu, pod wiatr ale prostopadle do fali, później na północ wzdłuż brzegu i tamtejszych wysepek. Na razie jednak nie było ostatecznego planu i decyzji. Była też pozytywna strona tej sytuacji – nie było komarów, które ciągle wspominaliśmy drapiąc się to tu, to tam. Póki co zwinęliśmy sypialnię pozostawiając tropik i tam przenieśliśmy się na śniadanie. Wstępna teoria zakładała, że wiatr od lądu bierze się z różnicy temperatury, a więc jeżeli ląd zacznie się nagrzewać, to wiatr powinien osłabnąć i zmienić kierunek.
Ale wiatr nie słabł ani nie zmieniał kierunku. Może ten ląd się tak wolno nagrzewał? Po drugiej kawusi i czekoladkach, postanowiliśmy, że się zbieramy.
Byliśmy już zaprawieni w pakowaniu, to był nasz ostatni etap, jedzenia mieliśmy już niewiele, więc poszło szybko. Było przed jedenastą kiedy opuściliśmy niezbyt przyjazną wyspę Riso. Nasza zatoczka była od zachodu, więc wypływając nie czuliśmy wiatru. To spowodowało, że poczuliśmy się pewniej. Później, kiedy wyłoniliśmy się zza wyspy, było już gorzej. Nadszedł moment kiedy należało podjąć decyzję jak płynąć. Zdania były niepewne, każde inne, więc padło, że „el Kommendane” zadecyduje. No i zadecydował… „Ooo tam, na dziesiątej jest wyspa, na nią się kierujemy” – zadecydował. Wydawało się, że nie było daleko, więc popłynęliśmy. To, że mieliśmy falę z boku nikomu nie przeszkadzało. Przynajmniej oficjalnie. Nieoficjalnie każdy coś tam sobie narzekał.
Drastyczna zmiana komfortu podróżowania w porównaniu do dnia wczorajszego była aż nazbyt trudna do bezbolesnej akceptacji. Płynęliśmy walcząc z wiatrem i falą. Znosiło nas, ale nie było niebezpieczeństwa, że nas „zwieje”. Co prawda już po chwili nie kierowaliśmy się na dziesiątą ale na dziesiątą trzydzieści, jedenastą itd. Nagle Bober krzyknął „ Panowie, foki, foki na jedenastej!”. Faktycznie, dwie sympatyczne i ciekawskie główki wystawały z wody nie dalej niż 20-30m od nas. To było niesamowite. Tu się ich nie spodziewaliśmy. One nas chyba też. Po prawie półtoragodzinnym wiosłowaniu dopłynęliśmy do naszego celu. Wiatr był wyraźnie słabszy. Nareszcie można było rozprostować kości. Teraz dopiero wyszło, że nasz komendant niecnie zrealizował swój zamiar, i przepłynęliśmy to, czego się obawialiśmy. Byliśmy na Fjordholmen! Stąd było już blisko i bezpiecznie.
Na wyspie było mnóstwo resztek krabów. Widać, że ptaki miały tutaj swoją restaurację. Z wysuszonych resztek można było składać jak z klocków różne kraby i krabiki. Wystarczyło się schylić. „Części” było do wyboru i do koloru. Prostując nasze szkielety i wygrzewając się jak morsy na skałach spędziliśmy tam prawie godzinę. Trochę się nam nie chciało płynąć dalej. Przecież to już ostatni etap i to w dodatku było już blisko do końca.
Popłynęliśmy dalej w kierunku cieśniny między Donso a Vrango. Teraz, gdy byliśmy między wyspami, było łatwiej. Wprawdzie wiatr był mniej odczuwalny, ale fala była głęboka i krótka. Nasz kurs przecinał falę pod ostrym kątem. W końcu dało się płynąć surfując na fali. To znacznie zwiększyło naszą prędkość. Już kilkanaście minut później płynęliśmy wzdłuż południowego brzegu wyspy Donso. Tutaj ciekawostką był pewien akwen, na którym pływało kilkadziesiąt bojek zrobionych z beczek. Wyglądało to jak jakaś plantacja czy pole minowe. Czemu miało to służyć? Niestety nie udało się nam dowiedzieć ani rozszyfrować. Benek nawet zdecydował się tamtędy przepłynąć, ale nic się nie stało. Gnające promy powoli przypominały nam o cywilizacji. Gdy wpłynęliśmy do cieśniny między Donso a STYRSÖ było już widać przystań, gdzie kończymy naszą przygodę. Jeszcze w ostatniej chwili udało się nam zaliczyć fajną falę powstałą za promem. Chwilę później byliśmy na miejscu.
Max postanowił jeszcze na koniec sprawdzić to, co w zasadzie powinniśmy byli sprawdzić na samym początku. Mianowicie „eskimoskę” z wyładowanym kajakiem, z załadowanymi i przyczepionymi na zewnątrz kajaka beczkami. Na przystani było trochę gapiów, a Benek postanowił sfotografować tę próbę. Uolly asekurował, żeby ewentualnie podać „dziubka”. Było ciekawie. Woda nie była zimna, ale i do kąpieli nie nastrajała. Poza tym była słona. Po takiej kąpieli ma się uczucie jakby się było posmarowanym czymś klejącym. W końcu stało się. Max wywrócił kajak, Benio cykał zdjęcia a widokiem przybici stali szwedzcy emeryci. Kajak nie chciał się tak łatwo obrócić ponieważ przyczepione beczki stawiały opór. W końcu pokazał dno. Teraz obrót dalej. Najpierw pokazało się wiosło, później reszta. Poszło gładko! A więc da się to zrobić bez problemu! No, może na fali i w stresie mogłoby być trudniej. Na przystani rozległy się nieśmiałe brawa. Gdybyśmy zrobili takie próby wcześniej, być może czulibyśmy się pewniej w trudnych warunkach.
Wyciągnęliśmy kajaki na brzeg. Teraz musieliśmy wypakować cały sprzęt, przepakować go, wyczyścić kajaki. Max zatelefonował do Szweda od wypożyczalni. Nie odbierał, więc nagrał się mu na skrzynkę. W pewnym momencie Uollek, Benek i Bober zaszli Maxa z każdej strony. Ojcowski uścisk potężnego Benia unieruchomił naszego komendanta czule ale i stanowczo. Bober z Uolkiem przechwycili jego ręce, a Benek jego nogi. No tak, Max zupełnie zaskoczony nagle skojarzył, że jedną z form podziękowanie w każdym tego słowa znaczeniu, jest wrzucenie kierownika do wody na zakończenie. Ta forma daje szerokie pole do ekspresji. Można po trzech synchronicznych wymachach delikatnie podkręcić, wtedy obiekt dziękczynienia wykonuje coś na kształt młynka z saltem. Oczywiście, wiele zależy od wybranej trajektorii. Przy płaskich, delikwent musi się pospieszyć, bo inaczej wyląduje w połowie figury twarzą lub wręcz głową w dół. Przy wysokiej jest więcej czasu na wykonanie pełnej figury, ale za to zanurzenie przy lądowaniu jest większe.
Również wybór miejsca nie jest bez znaczenia. Tak więc o wirtuozerii całości decydują wspólne wysiłki wszystkich. Tutaj było płytko a trzymający byli nie w kij dmuchał. Wyglądało to ciekawie. W takich okolicznościach można się było spodziewać wysokiego, ekspresyjnego lotu z dynamicznych hamowaniem w płytkiej wodzie! Jednak lotu nie było. Skończyło się zanurzeniem głęboko pod wodę i błyskawiczną ucieczką w kierunku brzegu. Zdziwiony Max wynurzył się przystrojony w wodorosty i inne ciekawe elementy fauny i flory morskiej. Takiego obrotu sprawy chyba nikt się nie spodziewał. Podobno było to podyktowane płytką wodą i głęboką troską o zdrowie komendanta!
Po wyrażeniu swojego zadowolenia, cała ekipa powróciła do swoich zajęć. Szwed wciąż nie oddzwaniał. Kajaki były wyczyszczone i już zdążyliśmy rozszyfrować zagmatwany rozkład „jazdy” promów z którego wynikało, że mamy jeszcze 20 minut. Ponieważ wiedzieliśmy od Kuby gdzie jest klucz, otworzyliśmy firmę, zapakowaliśmy kajaki, fartuchy, wiosła i mapy. W końcu Max zadzwonił ponownie i okazało się, że Szwed nie odsłuchał wiadomości. Powiedział gdzie jest klucz. Jak się dowiedział co już zrobiliśmy to się bardzo ucieszył, podziękował i zapraszał ponownie. Nie ma to jak szwedzki styl na biznes!
Prom do tej przystani przybija tylko na żądanie. Musieliśmy zmienić położenie semaforka tak, aby prom podpłynął do nas. Teraz płynęliśmy do naszej bazy ze wszystkimi betami. Prom przybił punktualnie. Po kilkunastu minutach dopłynęliśmy do KÖPSTADSÖ. Było około piątej. Znowu nosiliśmy bety z przystani do Kuby. A jutro znowu będziemy je nosić na przystań! Jakby ktoś z nas tu zamieszkał, to chyba po kilku miesiącach miałby ręce do ziemi!
Kuba i Marta byli jeszcze w pracy, ale wszystko było otwarte. On sam powiedział nam, że jakby nikogo nie było, to żebyśmy sobie weszli. Byli natomiast Ule i jego druga żona. Z zaciekawieniem słuchali naszych relacji. Nie mogli uwierzyć, że mieliśmy takie szczęście, że trafiliśmy na taką wspaniałą pogodę. Wszystkie dni były słoneczne i bezchmurne. Podobno taka pogoda o tej porze roku nigdy się nie zdarza.
My musieliśmy znowu przepakować nasze rzeczy, tym razem z uwzględnieniem jutrzejszego pakowania samochodu. Każdy na zmianę brał prysznic.
Właściwa organizacja pozwoliła nam zoptymalizować wszystkie wymagane czynności i dzięki temu około 18:00 wszystko było gotowe, a my pachnący i w świeżych ubrankach rozpoczęliśmy przygotowania do imprezy pożegnalnej. Międzyczasie wrócił Kuba. Marta miała być później. Tego wieczoru miała przyjść również Margareta, z którą bardzo się zaprzyjaźniła Marta. Margareta była pierwszą żoną Ule. Teraz z jego drugą żoną czasami wspólnie piją sobie kawkę przegryzając ciasteczkiem. Szwedzki luz…
Impreza trwała do późnych godzin. Kuba zaserwował krewetki, był świeżutki łosoś wędzony na ciepło (podarowany przez Margaretę), sosik, szwedzki likier i wiele innych specjałów. A przede wszystkim było wesoło i miło. Żal było odjeżdżać. Poszliśmy spać późno i musieliśmy spać szybko, bo rano trzeba było wstać bardzo wcześnie. Tak wcześnie, że nikt z nas nie pamiętał, kiedy tak wcześnie wstawał.