Dzień: 4 – Poniedziałek

11 września 2006

Poniedziałkowy poranek był ciężki. Powoli zaczął się nam udzielać szwedzki luz. Wszystko da się wtedy wytłumaczyć i w locie zaplanować lepiej. Tak więc wstaliśmy nieco później, zwłaszcza że impreza integracyjna przeciągnęła się odrobinkę. Ponadto Max źle zniósł gwałtowną zmianę diety i wyglądał intrygująco. Dopiero po kilku przegranych walkach z żołądkiem, zaczął wracać do rzeczywistości. Ale już świtem, około 12.00 zaczęliśmy pakowanie sprzętu na 2-dniowy wypad w nieznane. Nic się nie chciało zmieścić i nie wiedzieliśmy co gdzie spakować. Interesująco wypadł eksperyment polegający na włożeniu namiotu z rurkami do luku bagażowego. Wyglądało, że będzie kicha, jednak po chwili znalazło się rozwiązanie. Max’a kajak miał najdłuższe otwory, więc padło, że namiot będzie u niego. Się zgodził. Pracowicie spakowane worki musiały zostać rozpakowane, bo jak pokazało życie, najlepiej się je pakuje jak są już w kajaku. Oczywiście nie było mowy, żeby je potem wyjąć bez „poluzowania” zawartości. Słodką wodę mieliśmy w butelkach półtora i pięciolitrowych. O ile z małymi nie było kłopotu, o tyle te większe nie były specjalnie ustawne. Każdy więc spakował je tak, aby zajmowały jak najmniej miejsca, a więc albo na rufę albo na dziób. Gdy doszło do pakowania garów i jedzenia, okazało się, że i one są wielce uciążliwe w pakowaniu. Gdyby były z gumy… Niestety, nie były.
Bober przyjął dzielnie na swoją pierś obowiązek wożenia garów, a Max chciał wypróbować swoją beczkę, więc zostały spakowane do niej pozostałe rzeczy. Te, które się nie załapały na ten etap pakowania, trafiły w tzw. inteligentne miejsca, czyli takie, gdzie ewentualnie należy się ich spodziewać. Cukier właśnie do nich należał.
Po około godzinnych zmaganiach logistycznych i optymalizacji załadunku, byliśmy prawie gotowi. Podczas poprzedniego wieczoru pracowicie ustaliliśmy, że dzisiaj definitywnie zadecydujemy gdzie płyniemy i czy w ogóle płyniemy. Tak więc pogoda nam sprzyjała, mieliśmy dobry czas (była dopiero 13:00), więc „el Komendante” zadecydował, że… płyniemy! I to na zachód a potem na południe. Jako cel wybrał wyspę Toro. Marta, która dzielnie nam towarzyszyła, pożegnała nas jak bohaterów.
Ruszyliśmy! I… i okazało się, że jest inaczej niż w pustych kajakach. Teraz były bardziej ociężałe, jeszcze mniej sterowne, a jak ktoś sobie je nierówno spakował, to miał stały skręt w jedną stronę. Doprowadzało to do szału, zwłaszcza jak dostawało się boczny wiatr. Utrzymanie stałego kierunku wymagało nierównomiernej i nierytmicznej pracy rąk.
Tyle co wypłynęliśmy, zaczęły nas urzekać na nowo przepiękne krajobrazy. Malownicze drewniane domki pomalowane na rdzawy kolor, białe okiennice, maszty żaglówek zacumowanych w portach, błękitne niebo i ciepłe słońce, krystaliczna woda i barwne skały stanowiły niesamowitą mieszankę.
Po niecałej godzinie postanowiliśmy zrobić postój. Jak szwedzki luz to luz. Nigdy nie zaszkodzi dodatkowo rozprostować kości. Tutaj Benek znalazł meduzę i rozgwiazdę. Myślał, że martwe. Myślal… Jak gwiazda, to tylko jedno skojarzenie przyszło mu do głowy. Chyba nikt byłych działaczy nie miał tak ekologicznej czapki.
Wkrótce ruszyliśmy dalej. Ponieważ każdy już skonsumował dodatkowy posiłek energetyzujący w postaci batona, a głód zaczynał dawać o sobie znać, więc teraz naszym celem stał się postój z przerwą na konkretny posiłek. Warunki były rewelacyjne. Wiał nam delikatny wiaterek, fali prawie nie było a twarze nasze zdradzały subtelną ekstazę – czysta przyjemność! W końcu dotarliśmy do ostatniej zachodniej wyspy archipelagu. Stąd już tylko otwarte morze. My skierowaliśmy się na południe. Intrygowała nas taka głęboka zatoka na wyspie Stora Ravholmen. Tam postanowiliśmy spożyć późny lunch. Okazało się, że miejsce było idealne. Co prawda po drodze mijaliśmy tabliczki z informacją, że jest to teren wojskowy, ale sądząc po zaangażowanej korozji, nie wierzyliśmy w wiarygodność ich przekazu. Na wyspie nie było nikogo. Jedynie bunkier na szczycie, rozlatujący się barak oraz spakowany w torbę uszkodzony namiot ogrodowy o skomplikowanej procedurze rozkładania zdradzały, że bywali tu ludzie.
Była 15:00. Na szczęście przygotowywaniem jedzenia zajmowała się ta „lepsza wachta” w składzie: Łolek&Bober. Wzmiankę o tej lepszej wachcie zasugerował Uolly. Faktycznie, była lepsza od tej gorszej. Jej wyczyny zostawały najdłużej w pamięci, dłużej żołądek miał co robić, czyli była bardziej wydajna. Wtedy przygotowała nam wykwintną zupkę z prochu oraz pomarańczowe pulpety. Stara prawda mówi, że głód potrafi przyćmić najbardziej wyszukane gusta. W normalnej sytuacji, każdy by się zastanowił czy jest może coś innego do jedzenia. Jednak w tamtej chwili, nie było nic lepszego nad to, co zaserwowała nam ta „lepsza wachta”. Pulpetami w sosie pomidorowym odbijało się nam jeszcze następnego dnia.
Sama wyspa była wręcz idealna na biwak. Dużą jej część stanowiła łąka otoczona skałami chroniącymi przed wiatrem oraz łagodne, piaszczyste zejście do wody. W najwyższym punkcie wyspy był zlokalizowany bunkier. Eksplorował go od środka Benek. Wymagało to od niego sporego samozaparcia, ponieważ pomimo że nie był już odwiedzany przez ludzi, ślady częstych i regularnych odwiedzin pozostawiały zwierzęta! Sam bunkier był tylko klocem stalowo-betonowym wkomponowanym w skałę, lecz pozbawionym jakiegokolwiek wyposażenia. Z tego miejsca roztaczał się zachwycający widok. Na zachód morze po horyzont, dalej na północ i wschód aż na południe roztaczał się krajobraz archipelagu: wyspy, wysepki, wypryski skalne i stały ląd oświetlane południowym słońcem. Dodatkowo smaczku dodawały leniwie płynące do portu w Goteborgu giganty – tankowce, promy i statki pasażerskie. Z kolei małe żaglówki urozmaicały widok archipelagu. I do tego bezchmurna pogoda! Bomba!
Nadszedł jednak moment, że trzeba było ruszyć dalej. Dochodziła 17:00 a nasz cel nawet nie majaczył na horyzoncie. Po 20:00 zachodziło słońce. Trzeba było się pospieszyć.
Powoli zaczęło zachodzić słońce. Zjedliśmy posiłek, a później zalegliśmy na najwyższej skale w okolicy naszego obozowiska i podziwialiśmy morze, zachód słońca, wschód księżyca w pełni i rozgwieżdżone niebo. Rozmowy były stonowane, adekwatne do poezji chwili. Jednocześnie pielęgnowaliśmy klimat i dopieszczali nasze żołądki balsamem ze skrzyni nr 5.
Płynęliśmy szybko mijając kolejne wysepki. Już nie było czasu na postoje i zachwyty. Każdy na swój sposób musiał się zmierzyć z większym tempem i wysiłkiem. Po naszych minach widać było, że jest jakieś drugie dno powodujące, że rozmowy jakby się mniej kleiły a i uśmiech był cieńszy. Dodatkowo zaczęło delikatnie wiać i pojawiła się długa fala. Wreszcie, po około dwugodzinnym wiosłowaniu dobiliśmy to wyspy Torno. Był to nasz cel. Gdy wysiedliśmy, Benek nieśmiało przyznał, że po tych pulpetach boli go brzuch. Ośmieleni tym wyznaniem pozostali przyznali, że i ich żołądki ciągle wspominają lunch, tylko każdy bał się przyznać do tego, żeby nie wyszło, że pęka i że go dopada choroba morska.
Wyspę dzielił jedynie wąski przesmyk od wyspy Kungso. Nasze miejsce na biwak było fajne, ale Beniu postanowił sprawdzić, czy aby za następną zatoczką nie ma czegoś lepszego. Nie było. Nastąpił samoistny podział ról. Podczas gdy Max z Uollym budowali konstrukcję do rozwieszenia wilgotnych betów, Benek z Boberkiem zdążyli rozbić namiot, przenieść bety i zajęli się szykowaniem posiłku. Może wysi

łkowo nie był to równy podział, ale na pewno koncepcyjnie chłopaki od sznurka napracowali się solidnie.
Powoli zaczęło zachodzić słońce. Zjedliśmy posiłek, a później zalegliśmy na najwyższej skale w okolicy naszego obozowiska i podziwialiśmy morze, zachód słońca, wschód księżyca w pełni i rozgwieżdżone niebo. Rozmowy były stonowane, adekwatne do poezji chwili. Jednocześnie pielęgnowaliśmy klimat i dopieszczali nasze żołądki balsamem ze skrzyni nr 5. To był piękny dzień. Udało się nam zrealizować plan pomimo późnego startu. Jutro wyprawa na atol. Tam podobno są foki. Max koniecznie chce dopłynąć do latarni Tistlarna. Problem polega na tym, że będziemy musieli zapuścić się na otwarte morze. Dużo będzie zależeć od wiatru i fali. Ale to będzie jutro. A tej nocy Benek i Bober postanowili spać pod chmurką. Max z Uollym zajęli czteroosobowy apartament we dwójkę. Wszyscy natychmiast zasnęli.