Dzień: 7 – Czwartek

14 września 2006

Wstawał nowy dzień, a my – dzielni kajakarze, oczywiście z wykorzystaniem miejscowych wehikułów udaliśmy się do portu gdzie czekały nasze kajaki. Powoli przywykliśmy już do tych wynalazków. Ponieważ mieliśmy do dyspozycji tylko jedne taczki, należało rozsądnie zorganizować ich obsługę. Przede wszystkim należało je odpowiednio zapakować. Aby ograniczyć ilość kursów, trzeba było zapakować jak najwięcej rzeczy. Ważne było, aby ciężar był rozlokowany równomiernie, z tendencją do przesunięcia w kierunku koła. Oczywiście, tylko jedna osoba była w stanie kierować taczkami jednocześnie. Rola drugiej była niemniej kluczowa. To do niej należało wsparcie moralne operatora-dźwigacza, wczesne ostrzeganie o grożących niebezpieczeństwach typu „Uważaj! Wąski pomost! Jak zboczysz, to potem jest już 2m lotu i 3m wody z meduzami!”, czy przeszkodach. Również musiał motywować do podjęcia kolejnego zrywu w stylu: „Zaciskaj mocno powieki bo ci oczy wyjdą!”. A wszystko po to, aby dotransportować nasze rzeczy do portu. Z pakowaniem, nie mieliśmy już większych problemów.
W planie była następna dwudniowa trasa. W porcie jeszcze „trafił się” miejscowy kajakarz, a ponieważ chcieliśmy popłynąć w nową dla nas część archipelagu to chętnie zasięgnęliśmy rady. Przy okazji chcieliśmy się dowiedzieć o lokalizację jakiś sklepów. Zależało nam na uzupełnieniu zapasów w skrzyni nr 5, której stan był żenująco mizerny. Niestety nie znał żadnego w tamtej okolicy, tam nie pływał na zakupy, bo bliżej były sklepy w Saltholmen i Goteborgu. A ten kierunek z kolei nie był nam po drodze.
Ponieważ wczesna pobudka, transport betów i pakowanie odrobinkę nas rozleniwiło, więc przed wypłynięciem przydał się jeszcze krótki odpoczynek… W tym czasie zrobiliśmy kilka fotek, które w tak bajecznej scenerii i przy takim świetle wyszły jak kiczowate dzieła artystów, które wiszą w nieskończonej ilości na murach Bramy Floriańskiej w Krakowie. Jednak różnica polegała na tym, że my uczestniczyliśmy w tym zjawisku, natomiast oni malowali to, w czym chcieliby uczestniczyć.
Max postanowił tym razem sprawdzić jak zachowuje się kajak z dwoma pełnymi beczkami przymocowanym do pokładu. Jedna z tyłu, druga z przodu. Idea była taka, żeby w tak przymocowanych i łatwo dostępnych beczkach wozić wszystkie rzeczy potrzebne do szybkiego zrobienia posiłku, bez konieczności wypakowywania luków, gdzie trzymaliśmy rzeczy osobiste, śpiwory, dodatkowy zapas słodkiej wody, apteczkę, namiot itp. Takie rozwiązanie miało kilka wad. Pierwsza to taka, że beczki były ciężkie, a więc podniósł się środek ciężkości przez co kajak stał się bardziej chybotliwy. Druga to to, że tak zamocowane beczki były swego rodzaju żaglem. Na szczęście wtedy nie było wiatru.
Bober natomiast preferował pakowanie wszystkiego do środka, włącznie z workiem z „garami”, który woził za podpórką na nogi. Żeby było w miarę równo z rzeczami wspólnymi, każdemu przydzielono dodatkowo jeszcze jeden wór. Woził go również między nogami. Miał trochę mało miejsca na nogi i było mu ciasno, ale za to kajak był stabilniejszy i bardziej odporny na oddziaływanie wiatru. Benek z Uollym mieli za to przyczepione wory na rufie. Długo można by dyskutować co lepsze, a co nie, ale najważniejsze chyba to umieć zapakować kajak na różne sposoby w zależności od potrzeb, pogody itp.
Wreszcie wyruszyliśmy. Było gorąco, niemal bezwietrznie, bez fali i bardzo leniwie. Kajaki cięły wodę jak masło. W pewnym momencie Boberek zaproponował żeby urządzić wyścigi do najbliższej latarni widocznej na wprost. Niby nie daleko, ale okazało się potem, że było to ponad kilometr. Każdy mocno wiosłował, słychać było jedynie świst zaciąganego powietrza do płuc i jego błyskawiczny wylot. A wszystko to w rytm nieprzyzwoicie szybkich pociągnięć wiosłem. I jakoś nikt nic nie mówił, tylko oddychał. Płynęliśmy prawie równo do samego końca, ale najszybszym okazał się Benek (tyle, że na końcu jakoś tak zboczył i dobił do wyspy nie tam gdzie trzeba było). Tuż przed wyspą było ostre hamowanie. Woda się wręcz gotowała. Tak rozpędzone i ciężkie kajaki miały długą drogę hamowania. Trzeba było rozpocząć cały manewr dużo wcześniej aby się nie rozbić o skały. Każdy dał z siebie wszystko. Skutek był taki, że „skatowaliśmy się” niemiłosiernie i nasze organizmy domagały się chwili odpoczynku. Trudno było im tego odmówić, więc zalegliśmy niczym morsy na skałach i wygrzewaliśmy się w słońcu doprowadzając tętno do stanu znamionowego.
Sama latarnia była nieczynna. Widać, że dawno o niej zapomniano. Była jedynie punktem orientacyjnym w ciągu dnia. Kiedyś, gdy była sprawna, dawała charakterystyczne światło o barwie zależnej od mieszanki gazów. Nie dopatrzyliśmy się żadnego mechanizmu, który by automatycznie ją zapalał o określonej porze, a więc albo trzeba było przypłynąć i ją zapalić albo paliła się cały czas. Również trzeba było zaopatrywać ją w gaz. Takie latarnie były niepraktyczne i chyba szybko zostały zastąpione elektrycznymi.
Wypłynęliśmy ok. 13:00 i skierowaliśmy się w kierunku południowym. Po wcześniejszym wysiłku przyszła pora na spokojne wiosłowanie. Płynęliśmy w pewnych odstępach delektując się scenerią. Nie było najmniejszego podmuchu wiatru, panowała cisza, nawet ptaki odpoczywające na mijanych przez nas wysepkach siedziały cicho. Obserwując zmieniający się krajobraz, co pewien czas staraliśmy się zlokalizować na mapie. Niestety, przy takiej dużej ilości małych wysepek, braku charakterystycznych punktów i sporych odległości, zaczęliśmy mieć wątpliwości, gdzie faktycznie jesteśmy. Minęło już prawie półtorej godziny wiosłowania, więc spokojnie można było zrobić małą przerwę na rozprostowanie kości i skalibrowanie naszych GPS’ów I generacji (tj. zlokalizowania się na mapie). Przybiliśmy do wyspy z charakterystyczną stożkowatą konstrukcją. Jak się później okazało był to punkt widokowy z drewnianym podestem i ławeczką.
Byliśmy na Stora Torholmen, dokładnie tam, gdzie się spodziewaliśmy, a więc nasze GPS’y działały prawidłowo! Widoki były bardzo ciekawe i urozmaicone. Na południe rozciągał się piękny widok na pozostałą część archipelagu, na wschodzie widać było w oddali brzeg, a dalej w kierunku północy była wyspa Stora Amundo. Jak nam mówiła Margareta, na tej wyspie miały być konie. Wyspa była duża i miała stałe połączenie z brzegiem poprzez most.
Nic tak nie zbliża jak lornetka. Odległości były duże, dlatego korzystanie z lornetki było czymś, co pozwalało przyjrzeć się dokładnie temu, czego nie było widać nieuzbrojonym okiem. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wypatrując tych dzikich koni dostrzegliśmy stado… nudystów. Mimo lornetki nie dało się jednoznacznie określić ich płci. Wyszło nam, że w takim razie muszą to być suasice. Koni natomiast nie widzieliśmy. Widocznie spłoszyły się na widok nudystów!
img_1291_.jpgJedni woleli widoki na południowo-wschodnią część archipelagu gdzie na horyzoncie majaczyła wyspa Riso, inni woleli ustalać skład stada na wyspie obok! Dla każdego coś miłego. Na drugą część dnia mieliśmy ok. 9-cio kilometrową trasę na południe (czerwone kropki) aż do zamglonej i ledwie widocznej na horyzoncie stożkowatej wyspy Riso (strzałka). Wyspa była duża, ale na mapie nie było zaznaczone żadne zabudowania. Oznaczało to, że nie będzie tam sklepu, gdzie by można było dozbroić skrzynię nr 5. Wg szacunków Boberka, płynięcia było na ok. 2 godziny. Widoczny przesmyk miedzy wyspami był mniej więcej w połowie trasy. Zbliżała się 15:00. Musieliśmy się pospieszyć, chociażby z tego powodu, że gdyby był tam sklep, to to musieliśmy zdążyć żeby go nam nie zamknęli. I ta myśl pchała nas do przodu.
Ruszyliśmy dalej na południe. Bober z Maxem byli nieco z przodu, Uolly z Benkiem płynęli w swoim tempie. W połowie dystansu daliśmy sobie chwilkę wytchnienia. Mieliśmy dobry czas (i wszystko zgadzało się z wyliczeniami Boberka). Stąd było lepiej widać nasz cel. Płynęliśmy dalej, ale nasz szyk uległ zmianie. Teraz to Benek wyrwał do przodu, zaraz za nim płynął Bober. Max z Uollym zostali w tyle. Nikt nie wiedział co wstąpiło w Benka, skąd u niego nagle takie przyspieszenie. Później skojarzyliśmy kilka jego wcześniejszych wypowiedzi, ale na potrzeby tego dziennika niech wystarczy wersja, że Benek dostrzegł na brzegu mały domek i myślał, że to sklep. Chciał zdążyć przed zamknięciem!
W czasie, gdy Benek rwał do przodu, Uollego gnębiła telefonami pewna dama (zajmująca się sprawami służbowym), zdając sprawozdanie ze swoich sukcesów organizacyjnych i intelektualnych. Jej porywające działania i przebłyski geniuszu doprowadzały Uollego do takiego stanu, że jak tylko chwytał wiosło w dłoń, to woda się gotowała. Owa dama była dla Uollego swego rodzaju dopingiem na odległość, afrodyzjakiem, viagrą… Była natchnieniem. A wszystko dlatego, że była genialna… inaczej. Gdyby można było urzeczywistnić myśli i słowa Uollego w tamtych chwilach, można byłoby wybić populację pół tuzina miast wielkości Goteborga w przeciągu kilku sekund.
Benek dopłyną do owego domku, który wabił go jak światło świecy ćmę. Niestety, musiał pogodzić się z dwoma smutnymi faktami. Nie było to sklep, i był zamknięty od dawna! Wracając czujnie penetrował brzeg szukając dogodnego miejsca na biwak. Nie było nic ciekawego. Wszędzie skały i nierówności. Po około pół godziny znaleźliśmy małą zatoczkę od strony zachodniej. A niedaleko niej, niezłe miejsce na nocleg. Na wyspie było może i bezludnie, ale za to grasowały hordy komarów. Niestety nie zabraliśmy z bazy „Off’a” ani nic innego co by je od nas odgoniło. Były niesamowicie wygłodniałe. Potrafiły wepchnąć te swoje małe żądełka nawet przez neopren, byle się dostać do kilku krwinek! Musieliśmy wyglądać bardzo zabawnie, ponieważ nie mogliśmy zrobić żadnej czynności bez dodatkowych, gwałtownych ruchów! Na szczęście jednak było na wyspie trochę drewna, a my mieliśmy siekierkę i zapalniczkę. Chwilę później zabłysnął płomień i uniósł się cudownie pachnący dym!
Komarów było tyle, że preferowanym miejscem pobytu była zadymiona strona przy ognisku. Nie każdy jednak mógł się tam schronić. Wachta dzielnie przygotowała tradycyjny, ciepły posiłek. Chwilę później był już rozbity namiot i wokół zapanował porządek. Po jakimś czasie zeszła rosa i komary poszły sobie spać. Można się było wreszcie normalnie poruszać, aczkolwiek każdy z nas miał mnóstwo roboty z drapaniem się w różne miejsca. Dzień pożegnaliśmy spektakularnym zachodem słońca. Potem oficjalnie wykończyliśmy resztki skrzyni nr 5. Na horyzoncie widać było kolorowe światła różnych latarni oraz przepływających statków. Gdzieś od strony odległego o kilka kilometrów brzegu dochodziły odgłosy hucznej zabawy. Benek zaczął się zastanawiać, czy aby nie popłynąć i się troszkę zabawić. Dobrze, że się długo zastanawiał, bo chwilę później impreza się skończyła. Pewnie by nie zdążył, i tylko by sobie zaliczył nocny etap, a rano byśmy go nie dobudzili.